Choroba naszej, wówczas czteroletniej córki spadła na nas nagle i niespodziewanie. Zaczęło się tuż po świętach Wielkiej Nocy. Obudził nas jej głośny płacz. Leżała skulona na łóżku i nie pozwalała się dotknąć. Wezwaliśmy pogotowie, które nic nie stwierdziło. Następnego dnia miała kłopoty z chodzeniem, a kolejnego znalazłam się z nią w szpitalnej izolatce. Czekało nas tam sześć tygodni bólu, strachu i ciągłego cierpienia. Byliśmy z mężem przestraszeni i załamani. Przerażała nas i denerwowała niemoc lekarzy nie potrafiących jej pomóc, ani zdiagnozować choroby. Wiedzieliśmy jednak, że oprócz lekarzy mamy jeszcze Kogoś, Kto jest o wiele potężniejszy od nich, Kogoś, kto ma moc uzdrowić nasze dziecko jakąkolwiek chorobą było by dotknięte.
Modliliśmy się żarliwie. Mąż pościł, prosząc Boga o uzdrowienie. Poinformowaliśmy o chorobie córki wszystkich przyjaciół z naszego miasta i innych miejsc w Polsce, a także za granicą. Modliło się o nią mnóstwo osób, wielu też pościło. Czekaliśmy z nadzieją na zmianę, jednak poprawa nie następowała, przeciwnie, było gorzej.
Mieszkałam w szpitalu razem z dzieckiem. Widziałam jej cierpienie i coraz trudniej było mi je znieść. Coraz ciężej było też zachować wiarę w dobroć Boga. Pewnej nocy, gdy pomimo środków przeciwbólowych córka strasznie płakała, zaczęłam głośno wołać do Pana o ulgę dla niej w cierpieniu. Niestety nie stało się nic. Powiedziałam wtedy: „Skoro nie chcesz mnie wysłuchać, więc nie będę się już do Ciebie zwracać. Zostawiłeś mnie!”. Jednak po chwili naszła mnie refleksja, że jeżeli teraz odejdę od Boga, jeśli Go odrzucę, to nie zostanie mi nic, oprócz tej choroby i bezradności lekarzy. Znów więc zaczęłam wołać o pomoc. Takie chwile zwątpienia i żalu zdarzały mi się podczas tego okresu kilkakrotnie. Wiem jednak, że Bóg nie gniewał się na mnie. On zna moją słabość i jestem pewna, że był ze mną w moim bólu.
Po dwóch tygodniach zrobiono naszej córce biopsję szpiku. Wyniki wskazywały na bardzo wczesne stadium białaczki. Trzeba było powtórzyć badanie za 14 dni, aby potwierdzić lub zaprzeczyć diagnozie. To były koszmarne dwa tygodnie oczekiwania. Ból, jaki przeżywała moja córeczka z każdym dniem był coraz większy, ponieważ nie mogła dostawać pewnych, dających jej ulgę leków, z uwagi na to, że mogły one zmienić obraz pobranego szpiku. Prawie nie mogłam jej dotykać, a każda zmiana położenia jej ciała wywoływała płacz. Leżałam obok niej na niewygodnym łóżku, w brzydkiej szpitalnej izolatce i w chwilach jej lepszego samopoczucia marzyłyśmy o przyszłości. Jednak nie tej, po wyjściu ze szpitala, ale o przyszłości jaką przygotował Pan Jezus dla tych, którzy Mu zaufają jako Zbawicielowi. Opowiadałam mojemu dziecku o tym, że nadejdzie taki dzień, kiedy Bóg stworzy nową ziemię. Ziemię, na której nie będzie lekarzy, szpitali, bolesnych zabiegów. Zapytała: „Dlaczego”? „Ponieważ tam nikt już nie będzie chorował” - odpowiedziałam. „I nie będzie tam wenflonów”? „Nie”. Potem opowiadałyśmy sobie o tym, co będziemy robiły w tej doskonałej rzeczywistości. Córeczka wyobrażała sobie jak będziemy głaskać lwa i sarenki, które nie będą się nas bały. Jak będziemy chodzić po górach, nie bojąc się spaść. Jak będziemy pływać w morzu i w rzekach, nie lękając się utonięcia, ani innych niebezpieczeństw. Dziś wspominam te chwile, jako jedyne przyjemne w całej tej ciężkiej sytuacji. To właśnie one dodawały nam wówczas siły do znoszenia cierpienia.
Gdy minęły dwa tygodnie od pierwszego badania szpiku pobrano nowy. Nie bałam się. Miałam dziwne przekonanie, że to nie białaczka. Nie wiem, skąd miałam tę pewność. Być może sam Jezus włożył w ją moje serce. Rzeczywiście, po zbadaniu szpiku poprzednią diagnozę wykluczono. Córeczka natomiast została przerzucona do specjalistycznej kliniki w większym mieście. Tam wreszcie dowiedziałam się co jej dolega. „ Choruje na Młodzieńcze Reumatoidalne Zapalenie Stawów o początku układowym. Choroba jest nieuleczalna i bolesna, ale da się z nią żyć” - poinformowali lekarze.
Poprawa następowała powoli. Na efekty leczenia trzeba było czekać wiele tygodni. Dziecko powoli zaczynało samodzielnie posługiwać się sztućcami, trzymać kubek, chodzić i bawić się. Po czterech miesiącach nadeszło jednak kolejne zaostrzenie. Znów szpital, tylko że tym razem leżałyśmy na kilkuosobowej sali. Zobaczyłam wówczas inne dzieci z tym samym schorzeniem, chorujące od kilku lat. Dzieci, które wskutek wieloletniej choroby nie rosły, miały odwapnione kości, miewały więc często złamania, bolesne zabiegi, operacje stawów, ciągłe pobyty w szpitalu, oraz inne ciężkie powikłania obejmujące narządy wewnętrzne. Byłam przytłoczona tym, co może czekać także moje dziecko. Wiedziałam wcześniej o powikłaniach, ale dopiero teraz dotarło do mnie to, jak poważnie choruje moja córeczka. Ciężko było mi nosić w sercu takie obciążenie a jednocześnie być wsparciem i dodawać jej sił do walki z dolegliwościami jakie odczuwała.
Pewnego dnia rozmawiałam z mamą dziewczynki cierpiącej na tę chorobę od czterech lat. Kobieta płakała i mówiła, że brak jej sił, że jest załamana tą całą sytuacją. Słuchałam jej i zastanawiałam się: "Co mam jej powiedzieć? Sama potrzebuję przecież siły i pocieszenia”. Wówczas przypomniałam sobie tamte chwile, gdy podczas długiego pobytu w izolatce rozmawiałyśmy o przyszłości zgotowanej przez Boga dla swoich dzieci. „To jest to!” – pomyślałam. „To jest ta rzecz, o której mogę jej teraz powiedzieć. Przyszłość, której jestem pewna, że nastąpi i doznają tam pocieszenia wszyscy chorzy i cierpiący, którzy uwierzyli Jezusowi”. Kiedy dzieliłam się z kobietą moją nadzieją i zapewniałam, że również ona i jej dziecko mogą żyć kiedyś na ziemi, na której nie zobaczą już nigdy bólu ani łez, nie zaznają smutku i strachu, stała się wspaniała rzecz. To o czym jej mówiłam, nadzieja, którą chciałam ją natchnąć, na nowo rozbudziła się we mnie. Pocieszenie, które pragnęłam jej dać, odżyło i w moim sercu. Ciężar, który nosiłam w sobie przez tyle dni stał się lżejszy i zaczęłam znów się uśmiechać.
Tak jest do dzisiejszego dnia. Wciąż trzymam się mocno i nie zamierzam puścić tej wspaniałej obietnicy mojego Pana:
„I ujrzałem niebo nowe i ziemię nową, bo pierwsze niebo i pierwsza ziemia przeminęły, i morza już nie ma...
I otrze z ich oczu wszelką łzę, a śmierci już odtąd nie będzie.
Ani żałoby, ni krzyku, ni trudu już odtąd nie będzie, bo pierwsze rzeczy przeminęły...
I rzekł Zasiadający na tronie: Oto czynię wszystko nowe.
I mówi: Napisz: Słowa te wiarygodne są i prawdziwe”. Apokalipsa Św. Jana 21
Świadectwo zaczęrpnięte z chrześciańskiego potralu Duchowy GPS