Moje pocieszenie

Choroba naszej, wówczas czteroletniej córki spadła na nas nagle i niespodziewanie. Zaczęło się tuż po świętach Wielkiej Nocy. Obudził nas jej głośny płacz. Leżała skulona na łóżku i nie pozwalała się dotknąć. Wezwaliśmy pogotowie, które nic nie stwierdziło. Następnego dnia miała kłopoty z chodzeniem, a kolejnego znalazłam się z nią w szpitalnej izolatce. Czekało nas tam sześć tygodni bólu, strachu i ciągłego cierpienia. Byliśmy z mężem przestraszeni i załamani. Przerażała nas i denerwowała niemoc lekarzy nie potrafiących jej pomóc, ani zdiagnozować choroby. Wiedzieliśmy jednak, że oprócz lekarzy mamy jeszcze Kogoś, Kto jest o wiele potężniejszy od nich, Kogoś, kto ma moc uzdrowić nasze dziecko jakąkolwiek chorobą było by dotknięte.

Modliliśmy się żarliwie. Mąż pościł, prosząc Boga o uzdrowienie. Poinformowaliśmy o chorobie córki wszystkich przyjaciół z naszego miasta i innych miejsc w Polsce, a także za granicą. Modliło się o nią mnóstwo osób, wielu też pościło. Czekaliśmy z nadzieją na zmianę, jednak poprawa nie następowała, przeciwnie, było gorzej.

Mieszkałam w szpitalu razem z dzieckiem. Widziałam jej cierpienie i coraz trudniej było mi je znieść. Coraz ciężej było też zachować wiarę w dobroć Boga. Pewnej nocy, gdy pomimo środków przeciwbólowych córka strasznie płakała, zaczęłam głośno wołać do Pana o ulgę dla niej w cierpieniu. Niestety nie stało się nic. Powiedziałam wtedy: „Skoro nie chcesz mnie wysłuchać, więc nie będę się już do Ciebie zwracać. Zostawiłeś mnie!”. Jednak po chwili naszła mnie refleksja, że jeżeli teraz odejdę od Boga, jeśli Go odrzucę, to nie zostanie mi nic, oprócz tej choroby i bezradności lekarzy. Znów więc zaczęłam wołać o pomoc. Takie chwile zwątpienia i żalu zdarzały mi się podczas tego okresu kilkakrotnie. Wiem jednak, że Bóg nie gniewał się na mnie. On zna moją słabość i jestem pewna, że był ze mną w moim bólu.

Po dwóch tygodniach zrobiono naszej córce biopsję szpiku. Wyniki wskazywały na bardzo wczesne stadium białaczki. Trzeba było powtórzyć badanie za 14 dni, aby potwierdzić lub zaprzeczyć diagnozie. To były koszmarne dwa tygodnie oczekiwania. Ból, jaki przeżywała moja córeczka z każdym dniem był coraz większy, ponieważ nie mogła dostawać pewnych, dających jej ulgę leków, z uwagi na to, że mogły one zmienić obraz pobranego szpiku. Prawie nie mogłam jej dotykać, a każda zmiana położenia jej ciała wywoływała płacz. Leżałam obok niej na niewygodnym łóżku, w brzydkiej szpitalnej izolatce i w chwilach jej lepszego samopoczucia marzyłyśmy o przyszłości. Jednak nie tej, po wyjściu ze szpitala, ale o przyszłości jaką przygotował Pan Jezus dla tych, którzy Mu zaufają jako Zbawicielowi. Opowiadałam mojemu dziecku o tym, że nadejdzie taki dzień, kiedy Bóg stworzy nową ziemię. Ziemię, na której nie będzie lekarzy, szpitali, bolesnych zabiegów. Zapytała: „Dlaczego”? „Ponieważ tam nikt już nie będzie chorował” - odpowiedziałam. „I nie będzie tam wenflonów”? „Nie”. Potem opowiadałyśmy sobie o tym, co będziemy robiły w tej doskonałej rzeczywistości. Córeczka wyobrażała sobie jak będziemy głaskać lwa i sarenki, które nie będą się nas bały. Jak będziemy chodzić po górach, nie bojąc się spaść. Jak będziemy pływać w morzu i w rzekach, nie lękając się utonięcia, ani innych niebezpieczeństw. Dziś wspominam te chwile, jako jedyne przyjemne w całej tej ciężkiej sytuacji. To właśnie one dodawały nam wówczas siły do znoszenia cierpienia.

Gdy minęły dwa tygodnie od pierwszego badania szpiku pobrano nowy. Nie bałam się. Miałam dziwne przekonanie, że to nie białaczka. Nie wiem, skąd miałam tę pewność. Być może sam Jezus włożył w ją moje serce. Rzeczywiście, po zbadaniu szpiku poprzednią diagnozę wykluczono. Córeczka natomiast została przerzucona do specjalistycznej kliniki w większym mieście. Tam wreszcie dowiedziałam się co jej dolega. „ Choruje na Młodzieńcze Reumatoidalne Zapalenie Stawów o początku układowym. Choroba jest nieuleczalna i bolesna, ale da się z nią żyć” - poinformowali lekarze.

Poprawa następowała powoli. Na efekty leczenia trzeba było czekać wiele tygodni. Dziecko powoli zaczynało samodzielnie posługiwać się sztućcami, trzymać kubek, chodzić i bawić się. Po czterech miesiącach nadeszło jednak kolejne zaostrzenie. Znów szpital, tylko że tym razem leżałyśmy na kilkuosobowej sali. Zobaczyłam wówczas inne dzieci z tym samym schorzeniem, chorujące od kilku lat. Dzieci, które wskutek wieloletniej choroby nie rosły, miały odwapnione kości, miewały więc często złamania, bolesne zabiegi, operacje stawów, ciągłe pobyty w szpitalu, oraz inne ciężkie powikłania obejmujące narządy wewnętrzne. Byłam przytłoczona tym, co może czekać także moje dziecko. Wiedziałam wcześniej o powikłaniach, ale dopiero teraz dotarło do mnie to, jak poważnie choruje moja córeczka. Ciężko było mi nosić w sercu takie obciążenie a jednocześnie być wsparciem i dodawać jej sił do walki z dolegliwościami jakie odczuwała.

Pewnego dnia rozmawiałam z mamą dziewczynki cierpiącej na tę chorobę od czterech lat. Kobieta płakała i mówiła, że brak jej sił, że jest załamana tą całą sytuacją. Słuchałam jej i zastanawiałam się: "Co mam jej powiedzieć? Sama potrzebuję przecież siły i pocieszenia”. Wówczas przypomniałam sobie tamte chwile, gdy podczas długiego pobytu w izolatce rozmawiałyśmy o przyszłości zgotowanej przez Boga dla swoich dzieci. „To jest to!” – pomyślałam. „To jest ta rzecz, o której mogę jej teraz powiedzieć. Przyszłość, której jestem pewna, że nastąpi i doznają tam pocieszenia wszyscy chorzy i cierpiący, którzy uwierzyli Jezusowi”. Kiedy dzieliłam się z kobietą moją nadzieją i zapewniałam, że również ona i jej dziecko mogą żyć kiedyś na ziemi, na której nie zobaczą już nigdy bólu ani łez, nie zaznają smutku i strachu, stała się wspaniała rzecz. To o czym jej mówiłam, nadzieja, którą chciałam ją natchnąć, na nowo rozbudziła się we mnie. Pocieszenie, które pragnęłam jej dać, odżyło i w moim sercu. Ciężar, który nosiłam w sobie przez tyle dni stał się lżejszy i zaczęłam znów się uśmiechać.

Tak jest do dzisiejszego dnia. Wciąż trzymam się mocno i nie zamierzam puścić tej wspaniałej obietnicy mojego Pana:

„I ujrzałem niebo nowe i ziemię nową, bo pierwsze niebo i pierwsza ziemia przeminęły, i morza już nie ma...
I otrze z ich oczu wszelką łzę, a śmierci już odtąd nie będzie.
Ani żałoby, ni krzyku, ni trudu już odtąd nie będzie, bo pierwsze rzeczy przeminęły...
I rzekł Zasiadający na tronie: Oto czynię wszystko nowe.
I mówi: Napisz: Słowa te wiarygodne są i prawdziwe”. Apokalipsa Św. Jana 21

Uzdrowienie Karolinki


Karolinka to nasza 6 letnia córeczka. Kiedy miała 2,5 roku (mniej więcej 3,5 roku temu) zauważyliśmy z żoną u niej dziwne tiki na twarzy. W trakcie zabawy potrafiła zatrzymać się na kilka sekund, patrzeć nieobecnym wzrokiem i w tym czasie unosić brwi. Trwało to kilka sekund, ale wydawało się nam, że nie ma wtedy z nią kontaktu. To było coś dziwnego i na początku nie wiedzieliśmy co to może być. Tiki pojawiały się z początku dość rzadko, ale były zauważalne.

Wtedy oboje z żoną nie byliśmy jeszcze nawróceni, ale od prawie dwóch lat sięgaliśmy do Słowa Bożego (w poprzednich latach nie mieliśmy takiego zwyczaju ani potrzeby). Byliśmy katolikami i wydawało nam się, że Boga znamy i na swój sposób doświadczamy. Wcześniejsze lata upływały nam we względnym spokoju i mieliśmy wrażenie, że nasze relacje z Bogiem są na właściwym torze. Chodziliśmy do kościoła, spowiadaliśmy się (co jakiś czas), modliliśmy się. Byliśmy w sumie zadowoleni z naszego życia i relacji z Bogiem. Byliśmy bardziej ‘religijni’ niż to na ogół dzisiaj bywa wśród ludzi z naszego ówczesnego otoczenia. W naszej własnej ocenie byliśmy dobrymi ludźmi.

W naszym życiu ten pozorny spokój został zaburzony, kiedy słyszeliśmy świadectwo nawrócenia siostry Oli (mojej żony) i jej męża oraz kiedy zwiastowali nam Słowo Boże. Wiele rzeczy, o których mówili i jak mówili wydawało nam się dziwnych, radykalnych, niewygodnych. Coraz więcej rozmawialiśmy z nimi o Bogu, o Jego Słowie i w ten sposób, jeszcze niewiele rozumiejąc powoli wchodziliśmy w Boży plan dla nas. Kiedy u Karolinki zaczęły pojawiać się te tiki w naszych sercach Pan wzbudził już pewną tęsknotę, jakieś bliżej nieokreślone pragnienie poznawania Go, ale to wszystko było zaledwie zalążkiem. Modliliśmy się już wtedy inaczej, niż dotychczas - własnymi słowami i tak jak umieliśmy zwracaliśmy się do Pana. Dalej jednak trwaliśmy w swojej sprawiedliwości.

Tiki u Karolinki z biegiem dni zaczęły pojawiać się coraz częściej. Z lekką obawą poszliśmy do pediatry i dostaliśmy skierowanie do neurologa. Wstępna diagnoza nie była precyzyjna i przyczyny nie były jednoznacznie wskazane. Padło jednak podejrzenie o ‘napady nieświadomości’, tj. lekką formę padaczki. Mieliśmy obserwować Karolcię i pojawić się na ponownej wizycie z listą obserwacji za jakiś czas. Kolejne dni raczej nie przynosiły poprawy. Bywało, że tiki pojawiały się kilka razy w ciągu dnia, a z czasem występowały już bardzo często – kilkanaście i kilkadziesiąt razy w ciągu dnia. Zaczęliśmy się martwić, ale już w tym czasie zaczynaliśmy w naszych modlitwach z żoną oddawać tę sprawę Panu.

Tiki występowały każdego dnia, czasem więcej czasem mniej, ale było ich już na tyle dużo, że nie sposób było ich nie zauważyć. Jednego dnia nastąpiło coś niesamowitego. Wieczorem, kładąc Karolcię spać modliłem się o nią i błogosławiłem ją. To była krótka, ale szczególna modlitwa. Kolejny dzień spędziłem z Karolcią w domu. Jak zwykle bacznie się jej przyglądałem w zabawie, ale tego dnia nie udało mi się wypatrzeć żadnego ‘tika’! Momentami wpatrywałem się aż natarczywie, ale nic z tego. Cały dzień nic! Chwała Bogu! Cieszyliśmy się z tego bardzo, ale niewiara i obawy nie pozwalały nam się jednak zbytnio rozpędzić w tej radości. Dzień minął. Kolejnego dnia wszystko wróciło… znów ‘tik’ za ‘tikiem’. Ten jeden dzień dał nam jednak do myślenia. Z czasem mieliśmy takie przekonanie, że była to niejako ‘demonstracja’ Bożej mocy, ale nie było to całkowite uzdrowienie. Z perspektywy czasu już wiemy, że Bóg w swej mądrości użył tego dnia, by wzbudzić w naszych sercach jeszcze większe pragnienie Jego bliskości i wzbudzić w nas wiarę. Modliliśmy się dalej o uzdrowienie tak jak umieliśmy, ale przez najbliższe miesiące dzień bez ‘tików’ nie powrócił.

Po około 3 miesiącach pojawiła się diagnoza „ typowe napady nieświadomości”. Mózg dziecka doznaje wyładowań podobnych do tych, jak przy normalnej padaczce, ale wyładowania są słabsze. Objawia się to tak, że dziecko traci kontakt z rzeczywistością na kilka, kilkanaście sekund. Traci świadomość, zawiesza się, ale co ciekawe może np. kontynuować ostatnią czynność, np. może bezwiednie iść. To się może zdarzyć w każdej sytuacji i napad nie jest do przewidzenia. Może zdarzyć się przy przechodzeniu przez ulicę, na basenie itp. Wówczas konsekwencje mogą być różne.

Zapis EEG wskazywał jednoznacznie na tę chorobę. Jednocześnie jednak nie było można wskazać przyczyny pojawienia się choroby. Po prostu przyszła. Karolcia dostała leki (Depakina) i mieliśmy je podawać przez 3 lata. Lekarze mówili, że ta choroba dość dobrze leczy się u dzieci, ale bywa i tak, że trzeba brać leki do końca życia. Kto ma styczność z tymi lekami to pewnie wie, że mają one mocne skutki uboczne (możliwe uszkodzenia wątroby, tycie itp.). Mimo tego wszystkiego, mieliśmy w naszych sercach pokój. Nie martwiliśmy się o to co to będzie, ale w pokorze przyjmowaliśmy tę chorobę i staraliśmy się akceptować wszystko co ma miejsce. Chwała naszemu Bogu, że już wtedy otoczył nas swoją opieką i zatroszczył się w tak niesamowity sposób.

Przyszły wakacje, a w naszych serach pojawiło się pragnienie wyjazdu na jakiś obóz chrześcijański. Nasze życie powoli się zmieniało i czuliśmy w sercach potrzebę zgłębiania relacji z Bogiem. Mieliśmy pewne plany co do wyjazdu, ale pojawiały się trudności (brak urlopu). Kiedy już odpuściliśmy wyjazd, wówczas siostra Oli z mężem zaproponowali nam wspólny wyjazd na chrześcijański obóz rodzinny do Szteklina. Wiedzieliśmy, że jest to wyjazd ze społecznościami, których nie znamy i które są nam poniekąd ‘obce’ (dla nas jako katolików). Mimo tego, decyzję o wyjeździe podjęliśmy szybko i bez obaw, co w kontekście dotychczasowego naszego postrzegania kwestii ‘wiary’ siostry Oli i jej męża było dość nietypowe dla nas. Raczej podchodziliśmy do ‘ich wiary’ z mocną rezerwą. Ten wyjazd był przełomem w naszym życiu, bo wówczas raz pierwszy wyznaliśmy świadomie Jezusa Chrystusa jako naszego Pana. Wyjechaliśmy napomniani przez Boga ze świadomością, że w naszym życiu Bóg nie był do tej pory na pierwszym miejscu i że chcemy to zmienić. Kilka miesięcy później doznaliśmy z żoną jednego wieczoru łaski nowego narodzenia, napełnienia Duchem Świętym i nasze życie nigdy już nie było takie jak wcześniej. Zaczęliśmy życie na nowo.

Karolcia przez cały ten czas przyjmowała leki, które działały dobrze. Za wyjątkiem przybierania na wadze i permanentnych sińców pod oczami nie było większych skutków ubocznych. Regularne badania EEG (które dla Karolci były ogromną traumą) nie wykazywały żadnych napadów. Czyli leki działały – hamowały wszelkie wyładowania i zapis EEG był poprawny. Przez cały czas trwaliśmy z żoną w modlitwach z ufnością powierzając Panu chorobę Karolci. W sercu pojawiało się jednak pytanie – jak poznamy, że Karolcia jest zdrowa? Modlimy się już jakiś czas i być może córka już została uzdrowiona? Ale póki bierze leki nie dowiemy się tego, bo leki powodują, że wygląda i zachowuje się jakby była zdrowa. Co jakiś czas pojawiało się pytanie: „A może odstawić leki i zobaczyć?”. Jednak kiedy to pytanie się pojawiało, pojawiał się też niepokój i lęk. A co będzie jeśli napady wrócą? Podpytywaliśmy lekarzy i wiedzieliśmy, że pod żadnym pozorem nie można tych leków odstawić od razu, ale trzeba je powoli wycofywać. Poza tym, standardowe leczenie ma trwać 3 lata i ryzyko nawrotów jest wysokie. Nie podejmuje się też prób odstawiania leków w trakcie 3 letniej kuracji. Te i inne wątpliwości paraliżowały nas przed odstawieniem leków. Najbardziej jednak obawialiśmy się, że byłoby to ‘wystawianie Boga na próbę’ nie mając Bożego wskazania w sercu, że mamy tak postąpić.

Po roku i 2 miesiącach znów pojechaliśmy na obóz chrześcijański. Tym razem już jako ludzie nawróceni i ochrzczeni. Był to niesamowity czas wzrostu dla nas. Jednego z ostatnich wieczorów pobytu (kiedy dzieci już spały) modliliśmy się w całej społeczności i zanosiliśmy dziękczynienia i prośby do Pana. Tego wieczoru modliliśmy się również o uzdrowienie Karolci. O jakże gorliwe były modlitwy tego wieczoru. To był niesamowity czas modlitwy i zbliżenia się do Pana. Duch Boży porywał całą społeczność. To był wyjątkowy czas również dla mnie indywidualnie. Po raz pierwszy w życiu modliłem się tak żarliwie. Oddałem się cały modlitwie i miałem wrażenie, że klęczę przed tronem samego Boga. Tego nie jestem w stanie oddać słowami, ale ta modlitwa była nadzwyczajnie posilająca i pocieszająca, a jej żarliwość przeszywała każdy zakątek serca. Pod koniec modlitwy okazało się, że Karolcia obudziła się i wyszła z pokoju na schody. Było to dla niej zupełnie nietypowe, bo pobudki wieczorem po zaśnięciu w zasadzie jej się nie zdarzały. Wiedziałem już wtedy, że Bóg coś uczynił tego wieczoru. Do dziś pamiętam radość i poruszenie w moim sercu po tej modlitwie.

Następnego dnia żona pyta mnie po śniadaniu, czy podałem lekarstwo Karolci. Odpowiedziałem, że nie, bo nie ma już takiej potrzeby. Radość i pokój w sercu przy tym były wręcz niewymowne i wiem, że to było od Pana. Ja tego ranka wstałem i wiedziałem, że Karolcia jest zdrowa. Nie potrafiłem tej pewności wyjaśnić, ale dałbym się wówczas za to pokroić… Ola patrzyła zdziwiona, ale poruszona tym faktem postanowiła zaufać. Modliła się, aby Pan dał jej również taką pewność i pokój w sercu, jeżeli uzdrowienie faktycznie się dokonało i jest od Pana. Modliła się, aby Pan kazał jej wyjść z łodzi i chodzić po wodzie, aby mogła patrzeć na Niego i w pełni Jemu zaufać. Jezus nie czekał długo. Kolejnego dnia Ola otrzymała sms’em fragment słowa z Ewangelii Mateusza 14:28 „Panie, jeśli to Ty jesteś, każ mi przyjść po wodzie”. Bóg jest wielki i kiedy chce nam dobitnie coś przekazać, to zawładnie sercem tak, że złożymy w nim całkowitą ufność. Chwała Tobie Jezu! W zaufaniu Panu odstawiliśmy leki z dnia na dzień.

Kolejnego dnia wyjechaliśmy do domu. Ale to był początek trudnej drogi. Mieliśmy ufność, że Karolcia jest zdrowa i nie mieliśmy nic poza wiarą i pewnością. Kolejne dni były bardzo trudne. Leków nie podawaliśmy, ale diabeł chodził jak lew ryczący i bardzo starał się, aby osłabić naszą wiarę. O jak wdzierał się do naszych serc, jak kazał nam się wpatrywać w Karolcię w poszukiwaniu tików, ale tików nie było. A my na kolanach przed Panem walczyliśmy o to, by nasza wiara i ufność w Panu pozostały niezachwiane. Niesamowite było to, że Pan dawał nam słowa potwierdzające, że mamy być w pełnym zaufaniu dla Jego planów (czytając Słowo Boże czy dostając mailem lub sms’em posilające Słowo, które trafiało w serce – choć jeszcze wtedy z nikim nie rozmawialiśmy o uzdrowieniu Karolci).

To był bój i trudny czas. Dzień czy dwa po powrocie dowiedzieliśmy się, że do Kłodzka przyjeżdża z Ukrainy brat Bierieziuk. Słyszeliśmy, że Bóg w cudowny sposób używa brata w uzdrowieniach. Ależ nasze serca zaczęły błądzić! Pomyśleliśmy, że może pojedziemy tam z dziećmi. Że może warto. Może jeszcze z Karolcią trzeba, a może z nami… Zaczęliśmy czytać świadectwo brata Bierieziuka, ale odłożyliśmy to na kolejny dzień. Następnego dnia zadzwoniłem do brata Bogumiła, żeby zapytać o szczegóły wizyty brata Bierieziuka. Od Bogumiła usłyszałem słowa, które zapadły nam głęboko w serce: „Szukajcie Boga, nie człowieka”. O jakże wówczas potrzebowaliśmy takiego napomnienia i otrzeźwienia. Padliśmy na kolana i tak płakaliśmy przed Panem, tak wylewaliśmy nasze serca… Och Panie! Na samo wspomnienie łzy napływają do oczu. Jakże nasze serca się pogubiły, że chcieliśmy położyć naszą nadzieję w człowieku. Kiedy zajrzeliśmy w głąb serca Pan pokazał nam, że to nie Jego szukamy, ale człowieka. O jakże pokutowaliśmy. Oczyściliśmy też tego wieczoru nasze serca ze spraw, które zalegały gdzieś głęboko, które wyznawaliśmy wcześniej przed Panem, ale nosiliśmy jako brzemiona nie wyznane sobie nawzajem. Tego wieczora Pan dokonał takiego oczyszczenia serc, jakby wielka rzeka przepłynęła przez nasz dom. Wówczas runął każdy jeden dom budowany przez nas na piasku, a ostał się tylko dom na skale, który zaczął w nas budować Chrystus. Chwała Tobie Boże, bo nie zawiedzie się ten, który ufa Tobie.

Po trzech miesiącach odstawienia leków umówiliśmy się na badanie EEG, które potwierdziło, że Karolcia jest zdrowa. Po napadach ani śladu. Z wynikami poszedłem do pani neurolog, która prowadziła leczenie Karolinki. Spojrzała na wyniki i tak jak dotychczas (kiedy oglądała wyniki w czasie podawania leków) stwierdziła, że zapis jest prawidłowy i wszystko gra. Wtedy dopiero usłyszała ode mnie, że Karolcia została uzdrowiona przez Boga i że od 3 miesięcy nie podaje leków. Opowiedziałem jej o Jezusie, którego poznaliśmy i który chce być realnym doświadczeniem dla każdego z nas. Była w sporym szoku, ale tylko Bóg wie, czy jej serce zostało poruszone.

Nie możemy nadziwić się wielkości naszego Pana. Sposób, w jaki nasze serca zostały poruszone jest dla nas samych zadziwiający. Pan pobudził w nas wiarę. On dopuścił chorobę wiedząc, że ta choroba jest na chwałę Bożą. W chwili naszych zwątpień tuż po uzdrowieniu Pan nie pogardził nami, ale przytulił i owładną miłością wiedząc, że to jeszcze my, a już nie nasza córka potrzebujemy posilenia i uzdrowienia! Pan dał nam ukojenie i w całej tej sytuacji znalazł najlepsze rozwiązanie. O Panie. Bądź uwielbiony. Tobie chwała niech będzie na wieki!

Świadectwo o rozwodzie

Marylin Phillipps miała zgodzić się na to, czego chciał jej mąż - na rozwód. Ich dziesięcioletnie małżeństwo rozpadało się, pomimo posiadania dwójki dzieci i trzeciego w drodze. Michael skoncentrowany był na tym, by zostać milionerem, a jednak znajdował się w długach. Wydawało się, że bardziej zainteresowany jest swoim finansowym powodzeniem niż rodziną. Tym, co powstrzymywało Marylin, była radykalna zmiana, jaka nastąpiła w jej życiu kilka miesięcy wcześniej. Zdecydowana feministka uważała wcześniej, że nie potrzebuje Boga. Oddała jednak swoje życie Bogu podczas studium biblijnego, w którym brała udział.
Jak tylko zaczęła szukać Bożego planu odnośnie swojego życia, rozpoczęła się walka w domu. Michael nie mógł uwierzyć w te zmiany, jakie nastąpiły w życiu jego żony. „Straciła głowę dla Jezusa i zawsze głosiła mi kazania” – mówił. Przepaść między nimi pogłębiała się. Pewnego dnia Michael ogłosił, że chce się rozwieść z Marylin i ożenić z jej najlepszą przyjaciółką. Kiedy Marylin zasugerowała mężowi udanie się na poradę do specjalisty, Michael zgodził się na jedną wizytę, pod warunkiem, że nie będzie to ktoś religijny.
Marylin i jej wierzące przyjaciółki mówiły: „Zgodziłyśmy się w modlitwie, że Bóg użyje tego doradcy, wierzymy, że Bóg przemówi przez niego, choć on sam nie będzie nawet tego świadomy”. Podczas pierwszego spotkania doradca powiedział jednak: ''Nie mogę zrobić nic w sprawie waszego małżeństwa. Szybko się rozwiedźcie, w ten sposób zaoszczędzicie i czas, i pieniądze''. Michael dokładnie na to czekał, ale Marylin nie była o tym przekonana. Zwróciła się o pomoc do pastorów z dwóch różnych denominacji, ale oni także zalecili jej rozwód.
„Skoro Michael żyje w cudzołóstwie, Bóg uwalnia cię ze związku z nim” – powiedział jeden z pastorów. Marylin przygotowała się na najgorsze. Wtedy też w swoich rozważaniach biblijnych natknęła się na werset z I Koryntian 7;10-11: ''Żona niechaj męża nie opuszcza, a jeśliby opuściła, niech nie wychodzi za mąż lub pojedna się z mężem.'' Marylin Wierzyła, że w tym wersecie zawarta jest odpowiedź, której oczekiwała. Mogła pogodzić się z Michaelem lub zostać sama do końca życia, ale odrzuciła ewentualność, jaką był rozwód.
„Nie darzyłam miłością Michaela, ale zdecydowałam, że będę mu wierna, aż do śmierci i wszystko podporządkowałam tej decyzji”. W 1977 roku Michael sprowadził jej najlepszą przyjaciółkę do ich domu. Po dwóch latach separacji przestał naciskać na rozwód z powodów finansowych.''Wiedziałem, że będzie mnie to kosztowało pół miliona dolarów, więc zdecydowałem, że będę miał wszystko''.
Wprowadził się do pokoju gościnnego w ich domu, który miał osobne wejście z zewnątrz i prowadził nadal cudzołożny styl życia. Ale ucho Marylin wsłuchiwało się w głos Boży: „Obiecuję ci dobre żniwo, jeśli się nie poddasz”. Kiedy prała i prasowała jego koszule, przygotowywała mu obiad, modliła się o uzdrowienie ich małżeństwa. Bóg odpowiadał dając jej niezwykły pokój. „Chciałem, żeby mnie nienawidziła, ale ona była kochająca” – wspomina Michael. ''To właśnie ona pokazała mi prawdziwego Jezusa, Marylin była wypełniona prawdziwym pokojem, którego mi brakowało''.
Pomału, świadectwo życia Marylin przyprowadziło Michaela do Chrystusa. W lutym 1980 roku oddał on życie Panu i na nowo ślubował swojej żonie. Odtąd jako wierzące małżeństwo uczęszczali na nauczanie biblijne, ale wciąż istniała między nimi przepaść. Nasze uzdrowienie nie nastąpiło w ciągu jednej nocy. To zabiera sporo czasu, aby zbudować zaufanie, a potem miłość. Słowo proroctwa dało im nadzieję i wskazało kierunek na przyszłość. Miliony światełek błyszczą w nocy na świecie. Każde z nich to chrześcijański dom, który przyniesie swoim sąsiadom zbawienie, uwolnienie i uzdrowienie.
Michael i Marylin zrozumieli, że Bóg powołuje ich do rozpoczęcia służby wśród małżeństw. Przez dziesięć tygodni Phillippsowie spotykali się wraz z 5 innymi małżeństwami, aby studiować Biblię i znaleźć odpowiedź na pytanie: „Jak rozwijać swoje małżeństwo?” Jako liderzy byli odpowiedzialni za przygotowywanie słowa. W tym czasie Duch Święty wniósł uzdrowienie w ich związek. W 1983 roku założyli Międzynarodową Służbę dla Małżeństw. Od tego czasu wyszkolili ponad 13 tysięcy liderów, w 53 krajach, na temat zasad budowania zdrowego małżeństwa. Opracowali skrypt pt. „Małżeństwo na całe życie”, który jest wykorzystywany przez tysiące grup domowych jako 14-tygodniowy kurs. Rozwód nie jest już nawet wspominany w domu Phillippsów, chyba że po to, by wyeliminować go z życia innych. Ponieważ sami zetknęli się z uzdrowieńczą mocą Boga, Michael i Marylin twierdzą, że dla żadnego małżeństwa nie jest za późno.

Świadectwo Akali

To było grudniowe południe czy też popołudnie, gdy ocknąłem się. To, czego doznałem, nie byłem w stanie określić mianem snu czy wizji. Nawet dziś, po wielu latach nie umiem tego określić. Nigdy wcześniej nie przeżyłem czegoś podobnego: zbyt realne i dotkliwe, aby było snem, a zbyt nierzeczywiste, aby było prawdziwym zdarzeniem. Jedno jest pewne, wywarło to na mnie takie wrażenie, że padłem z łóżka na kolana i po raz pierwszy w swoim życiu szczerze, ze łzami w oczach, z bólem wyrywającym się z dna serca zawyłem do Boga: "Ojcze! Pomóż mi, gdyż nie radzę sobie sam !". Kiedy tak wołałem do Boga, miałem ten obraz wciąż przed oczyma. Byłem jakby zawieszony w rozpadlinie bez dna.
Dookoła, gdzie się spojrzałem była tylko ciemność, bez żadnej nawet odmiany szarości. Temu obrazowi towarzyszyła tragiczna, straszliwa świadomość ogromnej, koszmarnej pustki! W każdą stronę, w którą się spojrzałem, widziałem, czy też stosowniej - czułem czarną bezgraniczną przestrzeń wypełnioną, li tylko uczuciem przeraźliwie wielkiej przepaści bez dna. Pamiętam, że rozglądałem się jak kula w każdą stronę, a wszędzie tylko czułem niczym nieograniczoną, ciemną, jak bezksiężycowa noc czeluść, otchłań! Z całą pewnością, gdybym ręką spróbował pomachać przed oczami, to nie widziałbym tego, ani nie wiedziałbym o tym, że to robię, o ile nie potrzebowałbym do tego zaangażować swoich mięśni do ruchu ciała. Byłem tam sam! Sam sobie pozostawiony, we własnej bezradności! Skazany na swoją bezsilność! Na pewno nie mogłem się przemieszczać, ani wołać, zresztą nawet nie było nikogo, kto byłby to wołanie usłyszał. Wszystko to razem wzięte, całe to przeżycie było przesiąknięte wiecznością. Teraz, kiedy wspominam to i rozważam, zauważam ten aspekt. Samotność, ciemność, pustka, przeraźliwa przestrzeń nie do pokonania, bezradność i bezsilność nie miałyby tak tragicznego wymiaru, gdyby tylko " jutro nastał nowy dzień". Koniec wyroku i wyjście na wolność. Lecz tam nie było tej perspektywy! Ten wariant tam nie istniał! Cały tragizm i koszmar tego przeżycia polegał na wieczności. To doświadczenie miało być wiecznością! Wieczna samotność! Wieczna ciemność! Wieczna pustka! Wiecznie przeraźliwa przestrzeń nie do pokonania! Wieczna bezradność i bezsilność! Jedyny wariant, jedyna opcja to wieczność tego marazmu, tej otchłani w samotności. Od tamtej pory minęło już prawie dziesięć lat, a nadal obraz ten przed oczami mam jak żywy. Jak już wcześniej wspomniałem, to wydarzenie rzuciło mnie na kolana lub dokładniej precyzując nie to widzenie, ale jedna myśl, która obłędnie się do mnie przyczepiła: "Jeśli dalej będę pił alkohol, to tam spędzę wieczność!". "Jeśli niebo to wieczność z Bogiem, w takim razie piekło na pewno jest wiecznością bez Boga". "Jeśli niebo to Boży blask i jasność chwały, to piekło jest ciemnością, samotnością i przepaścią".
Przeżycia tego doświadczyłem mając 26 lat. W moim tak krótkim życiu przeszedłem już różne perypetie począwszy od tego, że gdy miałem około trzech lat życia zostałem adoptowany i wychowywałem się w rodzinie tzw. zastępczej. Od kiedy tylko mogłem to zrozumieć, moi adoptowani rodzice uświadomili mi ten stan rzeczy. Po dziś dzień jestem wdzięczny im za tę świadomość i mam dla nich wielki szacunek i miłość. Bywały między nami różne okresy i sytuacje, nie zawsze miłe dla nich z powodu mojego zachowania, a dla mnie podyktowane zachowaniem ich w stosunku do mnie, lecz nigdy to nie zaćmiło mojej wdzięczności dla nich.
Okres młodzieńczych buntów i wolności prawie od początku charakteryzował się samymi upadkami: pierwsze wino, pierwsze kradzieże w wieku 16-tu lat, przerwane brutalnie ponad dwuletnim pobytem w poprawczaku. Następnie to moje młodzieńcze życie upojone było alkoholem, nocnymi lokalami, od czasu do czasu przerywane, a to wyrokiem i odsiadką w więzieniu, a to kawałkiem służby wojskowej. Oczywiście całej nie mogłem odbyć, gdyż po raz kolejny pan prokurator dobijał się do drzwi mojego domu. Uciekłem z wojska, udając problemy samobójcze, dostałem odroczenie ze służby, a w trzy miesiące później znowu problemy z paragrafami kodeksu karnego. Tak więc miałem typowy, standardowy wykres pijackiego amoku. Oczywiście były i kobiety różnego rodzaju i kalibru. Nawet trafiła się ta jedna, której miłość do mnie zaślepiła jej zdrowy rozsądek. I pomimo znajomości tych różnych moich kanałów życiowych, związała swoje życie ze mną "na dobre i na złe", w tamtym czasie z przewagą zła. Niestety, małżeństwo nie było wystarczającym argumentem, aby żyć w normalny, dobry, pozytywny sposób. Elementy wcześniejszych moich zachowań znów powróciły, a że historia lubi się powtarzać, więc kolejny wyroczek, burdy pijackie, kolesie itd. Nie zmąciło spokoju pijackiego życia nawet to, że żona po ponad 3 latach małżeństwa zostawiła mnie i z córką odeszła do swoich rodziców.
W takich okolicznościach, mogłem spokojnie pić, nie wadząc nikomu. Po okresie pół roku od czasu uwolnienia mnie przez moją żonę, bez rozwodu (dzięki Bogu!), wydarzyło się w moim życiu coś, czego nigdy wcześniej nie doświadczyłem. Wizja niebycia, a jednak życia - po prostu piekło. Wychowywałem się w rodzinie katolickiej, nawet przez jakiś czas byłem ministrantem i czytałem Słowo Boże. Oczami młodego, zbuntowanego chłopca zobaczyłem, że treść Nowego Testamentu nie koresponduje z religią, ba, nawet więcej, nie zgadzało się to z realnością życia, którego doświadczałem. Wykorzystałem więc ten fakt, aby odejść od kościoła, religii, aby stworzyć własny monopol, własną filozofię życia, przynajmniej tak mi się wtedy wydawało. I wszystko to zburzone zostało jednym snem czy też wizją. Wizją piekła. Całe moje dotychczasowe życie, wszystko to, co było moim osobistym dorobkiem, okazało się ruiną, bankructwem życiowym. Gdzieś na dnie serca był głód Boga, czegoś ponadczasowego, nie przemijającego, realnego sensu życia, a nie tylko wegetacji i reprodukcji gatunku ludzkiego. Owszem, zapijałem ten tzw. wewnętrzny głos wołający o pomoc, lecz tamtego popołudnia to pragnienie Boga wyrwało się z moich piersi. Po raz kolejny z bólem serca stwierdziłem, że tylko zapijam świadomość swojej bezradności wobec alkoholu. Piłem i mogłem się z tego wyrwać. Piłem i nie mogłem nic na to poradzić. Ból bezradności zawył we mnie jak pies do księżyca. Wyłem do Boga, chociaż nie znałem go, aby mi pomógł wyrwać się z tego zaklętego kręgu. Bóg pomógł mi! Resztkami moich, zdrowych jeszcze sił uzmysłowiłem sobie, że ta świadomość, te myśli pojawiają się tylko wtedy, gdy, jestem lekko "wypity". Gdy byłem trzeźwy, myślałem tylko jak wypić, a gdy wypiłem dużo więcej, to tylko dążyłem do tego, aby dobić do nieświadomości.
Tak więc resztkami sił, wsparty mocą Boga, zdobyłem się na to, aby zaopatrzyć się w odpowiednią porcję alkoholu, nie za dużo i nie za mało (tak, aby utrzymać stan lekko wypitego "moralniaka"Wink, tyle by wystarczyło na dotarcie do ośrodka odwykowego. Kiedyś słyszałem o takim ośrodku, który miał lepszą w Polsce statystykę zaleczalności, a był on pod Bełchatowem.
Ze Słupska do Bełchatowa jest kawałek drogi, więc i porcja alkoholu do utrzymania mnie w tym stanie musiała być stosowna. Wszystko co posiadałem, zostawiłem w domu: rozbitą rodzinę, perspektywę świat Bożego Narodzenia, Sylwestra. Tak bardzo zapragnąłem po prostu żyć. Tak normalnie, choćby jak zwykły szary człowiek, po prostu żyć bez alkoholu. Nawet nie liczyłem na to, aby moja ukochana żona wróciła do mnie. Bardzo Ją kochałem i kocham, ale nie mogłem, nie miałem prawa (wobec siebie samego), aby moja miłość do Niej zmuszała Ją do powrotu. Nawet nie rościłem pretensji o nic. W przypadku, gdybym już nie pił i normalnie żył, też nie miałbym prawa, aby wymuszać na Niej powrót do mnie. W takich okolicznościach zostawiłem w domu pieniądze, prezenty bożonarodzeniowe, nawet dowód osobisty, aby czasem nie wziąć biletu kredytowego na drogę powrotną, aby się cofnąć. Kupiłem bilet do Bełchatowa, wspomniany alkohol, po raz ostatni spojrzałem przez szybę wystawową na pracującą żonę w sklepie i udałem się na wieczorny pociąg. Następnego dnia rano, zmęczony, wyczerpany chyba najbardziej tą wewnętrzną walką, która szarpała moją duszą, poobijany z jednej strony alkoholem, a z drugiej pragnieniem życia za wszelką cenę, zdesperowany, wciąż wołając do Boga o wolność, stanąłem zziębnięty na dworcu w Bełchatowie. Po półtoramiesięcznym pobycie w ośrodku, bez farmakologii (pigułki, wszywki), nazywając samego siebie dozgonnym alkoholikiem, wychodziłem z tegoż ośrodka. Bóg sprawił, że moja żona wróciła do mnie, do wspólnego życia ze mną. Z Bełchatowa wróciliśmy razem z nią i córką do Słupska, do nowego przedziału w naszym życiu - trzeźwym życiu. Przez następne miesiące uczyłem się żyć z nimi i z moją abstynencją. Były różne sytuacje, czasami dochodziło do spięć. Moja żona dochodziła momentami do wniosku, że chyba lepiej byłoby abym się zapił, gdyż ona nie umie żyć ze mną niepijącym. Paradoks, a jednak teraz Jej spojrzenie na życie zaczęło się burzyć. Staraliśmy się odbudowywać nasze relacje, poziom finansowy i tym podobne kwestie. Chciałem nawet pójść do szkoły, podnieść swoje kwalifikacje, lecz praca, dom były bardziej absorbujące i zajmujące czas.
Pewnego wrześniowego popołudnia zostałem zaproszony na towarzyskie spotkanie, na którym "tak jak ja kiedyś zawołałem do Boga", tak Bóg zawołał do mnie. Wtedy po raz pierwszy w życiu poznałem, że Bóg żyje! Jest realny i prawdziwy! Doszło do tego w czasie rozmowy o Piśmie Świętym i jego dosłowności w odniesieniu do życia. Wtedy okazało się, że Bóg Ojciec, Jego Syn Jezus Chrystus i Duch Święty to nie tylko "jedno", ale też to, że On nie jest religią. On nie jest jakąś tam wiarą. On nie jest jakimś kościołem. Bóg jest życiem, dawcą życia, On jest żywą prawdą, jedynie absolutną drogą dojścia do życia wiecznego. Wśród różnych aspektów w relacjach Bóg - człowiek, Pismo Święte a religia, wiara a życie, nie mogłem zrozumieć jednej reguły, że wśród ludzi rzeczywiście żyjących zgodnie ze Słowem Bożym nie ma alkoholików, narkomanów, a jak już to tylko uwolnieni byli narkomani, byli alkoholicy itp. Według psychologii, którą poznałem w ośrodku odwykowym nauczyłem się tego, że alkoholikiem jest się do śmierci, można być tzw. trzeźwym alkoholikiem. A sam Bóg wyzwolił mnie od takiego zniewalającego myślenia o sobie samym. W trakcie tego spotkania otworzyłem swoje serce i umysł, gdy dotarły do mnie słowa ewangelii, w których Pan Jezus twierdzi: "...i poznacie prawdę a prawda was wyswobodzi".
Okazało się, że potęga Słowa Bożego zawarta jest w mocy objawienia przez Ducha Świętego, a przede wszystkim w prostocie jej przyjęcia z wiarą. Ludzie wierzący nie są skazani na samotne zmaganie się z problemami własnymi. Żywy Bóg wychodzi naprzeciw nam i naszym problemom i wspiera nas w naszym życiu, a do nas tylko należy otworzyć się na jego pomoc. Owszem nie pozbawia nas to problemów, lecz ubiera nas to w Bożą moc do zwycięstwa nad naszymi słabościami. W Ewangelii Marka (rozdz. 16,16-18) Pan Jezus mówi: "...a tym, którzy uwierzyli takie znaki towarzyszyć będą. W imieniu moim ... choćby coś trującego wypili nie zaszkodzi im ...".
W swoim myśleniu, w swoim rozumieniu nie mogłem uzmysłowić sobie jak to jest możliwe, że byli alkoholicy spożywają Wieczerzę Pańską w postaci chleba i wina w biblijny sposób i nie powoduje to w nich chęci do wypicia. Przecież mi wpajano, że alkoholik gdy pozwala sobie na łyk wina, piwa lub jakiegokolwiek alkoholu, to prędzej czy później wraca do ostatniego swego stanu pijackiego. Dzień, tydzień, rok, ale wraca do kanału. A tu taki przewrót, po raz kolejny to, co budowałem z takim pietyzmem, z taką skrupulatnością, runęło w dół.
Moje abstynenckie życie, pomimo uroków całego piękna normalnego życia, wyglądało jak życie Syzyfa, który każdego dnia rano aż do wieczora wtaczał kamień pod górę, a gdy kładł się spać, kamień staczał się w dół, a następnego dna rano znów koszmarny trud wtaczania tego samego kamienia pod górę. Tak samo ja, każdego dnia zmuszałem się do zmagania z moją abstynencją. A gdy dotarło do mnie Słowo Boże, gdy otworzyłem się na żywą prawdę, na Pana Jezusa, stało się coś, czego nie oczekiwałem, czego nie pragnąłem w najśmielszych marzeniach, coś o czym nie wiedziałem, że istnieje. Żywy, doskonały Bóg uwolnił mnie od jarzma alkoholizmu. Mnie, marnego robaka, prostego człowieczka, nawet niegodnego pożałowania. On schylił się ze swojego majestatu do mnie i wlał mi swoją miłość do mojego serca, abym nie bał się i nie lękał o swoje życie, o moją abstynencję. Oczywiście nie po to, abym mógł pić do woli, lecz abym mógł żyć w wolności, w doskonałej Jego miłości. Poznałem prawdziwego, żywego Boga, nie religię, rytuały, nawet nie obiekt kultu, ale Jezusa Chrystusa. On mówi o sobie: "...Ja jestem droga, prawda i życie i nikt nie przychodzi do Ojca jak tylko przeze mnie ..." To On nadał sens mojemu życiu i kierunek - zbawienie i życie wieczne.
Okazało się, że to, co miało miejsce dwa tysiące lat temu, poza murami Jerozolimy z Jezusem Chrystusem z Nazaretu, jego ukrzyżowanie, jego śmierć, było to po to, abym i ja mógł żyć i to wiecznie i to z Bogiem. Przyjąłem to wiarą, tak jak mówi Biblia: "...kto we mnie wierzy choćby i umarł, żyć będzie ...".
W momencie, kiedy uznałem to za realne, kiedy pomyślałem o tym, że skoro Biblia - Słowo Boże o tym mówi tak jasno i wyraźnie, to musi to być prawda! Jeśli Bóg zadał sobie tyle trudu, aby swojego jednorodzonego syna przybić do krzyża moimi grzechami, moimi przestępstwami, moim alkoholizmem, moim monopolem na własną rację -"widzi mi się". To znaczy, że Jemu, Bogu Jedynemu zależy na tym, aby płacąc karę za moje postępowanie, za moje grzechy odkupić mnie z niewoli grzechu, z jarzma kłamstwa. Abym mógł żyć w wolności, w miłości, w prawdzie - w Jezusie Chrystusie, abym już dziś był zbawiony i wolny od potępienia. W momencie, kiedy ta prawdziwa rzeczywistość dotarła do mojego serca, kiedy otworzyła moje serce na to, co Bóg mówi do mnie, spadł ze mnie ten kamień abstynencji i nigdy już nie musiałem wracać po niego. Bóg Ojciec w Jezusie Chrystusie uwolnił mnie od alkoholizmu i napełnił mnie taką radością, taką miłością, że rozpłakałem się jak dziecko. W mojej starej naturze łzy w oczach mężczyzny były oznaką słabości, zawsze starałem się, aby być dla siebie twardy i nieugięty i tak chciałem żyć. Życie, które prowadziłem nauczyło mnie nie płakać, nie użalać się na sobą, a więc łzy w oczach mężczyzny były jak wyraz litości, pogardy dla samego siebie. W momencie, kiedy Bóg otworzył moje serce, kiedy wlał w nie swoją miłość, rozpłakałem się jak dziecko i przez łzy wyznałem Jezusowi wszystkie moje słabości, przez łzy wylałem Mu całe moje życie. We łzach przyjąłem Go jako swojego Pana i Zbawiciela. Przyjąłem Go jako osobistego przyjaciela i doświadczyłem tego, że właśnie ten moment jak żaden inny stał się momentem przełomowym w moim życiu.
Po raz pierwszy moje życie nabrało barw, nabrał sensu, zaczęło mieć swój cel, którym było życie z Bogiem. Był to moment, w którym uzyskałem odpowiedź na tę wizję piekła. Pokochałem tak Boga, że gdybym musiał porzucić wszystko, całe moje dotychczasowe życie, postąpiłbym tak. Z tego spotkania wróciłem do domu i nie mogąc się powstrzymać już w drzwiach powiedziałem do swojej żony: "Misiu, Jezus jest moim Panem!". A z uwagi na to, że była to dwunasta w nocy, moja żona stwierdziła: "Kładź się spać, jutro porozmawiamy!". Następnego dnia nasza rozmowa wcale nie przebiegała tak radośnie jak moje spotkanie z Bogiem. Żona stwierdziła, że już nic nie jest mi w stanie pomóc, że popadam ze skrajności w skrajność. I na nic się zdały moje tłumaczenia o Bożej miłości, o tym że Bóg zmieni nasze życie, że poznanie Boga wprowadzi nas w zupełnie inne przestrzenie miłości, ciepłe barwy, w ogóle, że nasze życie będzie odmienione na dobre i na wieczność. Przez najbliższe trzy miesiące z ust mojej żony nie słyszałem nic, jak tylko rozwód. To było dla mnie ogromnym szokiem. Nie chciałem w to uwierzyć. Kobieta, która przeszła przy moim boku przez tyle kanałów życiowych, w momencie kiedy poznałem żywego Boga, postawiła mi warunek: "albo ja, albo Bóg". Nie mogłem zrozumieć, jak to możliwe, że kiedy spotkałem pana Boga, to dla Niej było to kolejnym kanałem.
A wszystkie wcześniejsze kanały mojego życia były dla niej do przejścia?! Tak zaufałem Bogu i zaparłem się przed Nim, wyznając Mu to, że skoro przeprowadził Ją przy mnie przez moje dno, to doprowadzi Ją do tego samego zbawienia, którego ja doświadczyłem. Kiedy tak modliłem się tymi słowami, byłem bardziej niż pewien, że On jest zdolny to uczynić i powierzyłem mu tę sprawę, chociaż liczyłem się z tym, że moja żona wcale nie musi się temu poddać. A wsparłem się na Słowie, które mówi o tym, że "On jest tym, który daje chcenie i wykonanie". Po trzech miesiącach moja żona zaprosiła Jezusa Chrystusa do swojego serca i tak samo jak ja, dostała dar nowego życia w Jezusie Chrystusie. Tego życia o którym mówi Jezus w rozmowie z Nikodemem: "Musicie się na nowo narodzić".
Od tamtej pory Bóg w szokujący dla nas sposób odmienił nasze życie. To, co my osiągnęliśmy żyjąc wspólnie ze sobą, tak naprawdę było tylko pustym ludzkim frazesem, a Bóg przez następne pół roku całkowicie odmienił nasze relacje, sprawił że miłość, którą dawaliśmy sobie, stała się tą miłością, którą On objawia w swoim Słowie. Może nie w stu procentach była ona w nas, ale z całą pewnością była i jest to miłość o Bożym zabarwieniu. Bóg zmienił w nas stosunek do naszej córki, stosunek do otaczających nas ludzi, nauczył nas patrzeć na innych ludzi nie przez pryzmat tego, co robią, ale przez pryzmat tego, jak bardzo cenny jest każdy człowiek w Jego oczach.
Niestety i tutaj w to nowe życie wniosłem balast starego wyroku. Miałem jeszcze nieodbyty wyrok, od którego się odraczałem, a jednak przyszło mi go "odsiedzieć". Najpierw wykręcałem się od odbycia kary więzienia przed Bogiem tą pracą, którą przecież On mi dał. Ponieważ kiedy poznałem Pana Jezusa utrzymywałem rodzinę z różnych prac, z których nie odprowadzałem podatku. I któregoś razu w modlitwie powiedziałem Bogu, że jeżeli nie podoba Mu się ta forma zarobku i nie jest to Jemu miłe, to niech pomoże mi znaleźć pracę, która będzie spełniała moje oczekiwania, a przy tym będzie zgodna z Jego wolą. Faktycznie, nie czekałem dłużej niż miesiąc, kiedy zadzwoniła do mnie szwagierka z propozycją pracy u jednego z jej znajomych, z którym zazwyczaj nie utrzymywała kontaktów, ale dziwnym, nieoczekiwanym, splotem okoliczności on zwrócił się do niej z prośbą o znalezienie takiego lojalnego pracownika, który będzie spełniał jego oczekiwania zawodowe. Wtedy trudno mi było powiedzieć, czy będę lojalny, ale Boże pragnienie świętości, czystości osobistego życia postawiło mnie w moich oczach jako kogoś godnego, by wziąć tę pracę.
Wezwanie do odbycia kary przyszło, gdy już przepracowałem ponad 8 miesięcy a ja ze swej strony, po ludzku rzecz biorąc, wykorzystałem każdy możliwy sposób, aby przesunąć ten wyrok. Jednocześnie, w modlitwach spierałem się z Bogiem, jak to możliwe, że skoro On wybaczył mi wszystko, ja jeszcze muszę iść siedzieć?! I modliłem się do Niego słowami Jezusa w Ogrójcu: "Ojcze niech mnie minie ten kielich goryczy". Wołałem do Niego, pragnąc by odsunął to ode mnie, bo jestem pewien, że dla Niego nie ma rzeczy niemożliwych. Cała ta modlitwa była przepojona lękiem przed odsiadką, jako człowiek wierzący. Sam kiedyś będąc więźniem, byłem jednym z tych, którzy "czepiali" się innych współwięźniów odbywających karę za "wyznanie" np. za odmowę pójścia do wojska. I ja wiedziałem doskonale jaka forma prześladowań mogła mnie czekać. I nie chciałem iść do więzienia nie dlatego, że nie zasługiwałem na tą karę, ale dlatego, że obawiałem się właśnie takich prześladowań. Zresztą nigdy więzienie nie napawało mnie radością, a będąc człowiekiem wierzącym, na pewno nie wnosiło to radości do mojego życia. W modlitwie Jezusa w Ogrójcu nie chciałem dostrzec tej drugiej części, w której Jezus wyznawał Ojcu: "Nie moja, lecz Twoja wola niech się stanie". W czasie, kiedy się tak z uporem zmagałem w tych modlitwach, dotarła do mojego serca moc tego "słowa" i dopuściłem do siebie tą treść: "Nie moja, lecz Twoja wola niech się dzieje". I kolejny raz, ze łzami w oczach przyznałem Bogu rację. Dziś nie wstydzę się tych łez, gdyż to są łzy wzruszenia z powodu Jego zwycięstwa w moim życiu. Zgodziłem się z Bogiem na ten wyrok, na to że muszę go odsiedzieć, aby ponieść konsekwencje swojego postępowania. Wyczerpałem już wszystkie możliwości, łącznie z wnioskiem o akt łaski. Kiedy przyniosłem wezwanie do odbycia kary do pracy, aby uzyskać szanse powrotu po wyroku, dyrektor firmy nie chciał uwierzyć w to, że taki pracownik spokojny, fachowiec (bo taka opinia o mnie była), może mieć wyrok. To było dla niego zaskoczeniem, ale kiedy opowiedziałem mu historię swojego życia, łącznie z tym jak poznałem żywego Boga, dyrektor rozłożył ręce w geście bezradności i stwierdził: "To czekamy na pana, panie Adamie, tylko niech się pan nie zepsuje".
W tamtym czasie, zastanawiającym mnie aspektem było to, że kiedy Bóg odpowiedział na moją modlitwę o pracę, dostałem tę pracę. I ona spełniała moje oczekiwania, lecz była to praca na trzy zmiany. Nie mogłem zrozumieć, jak Bóg mógł dać pracę trzyzmianową, takiemu noworodkowi w wierze jakim byłem ja. Lecz dopiero kiedy poszedłem odsiedzieć wyrok, zrozumiałem, że Boże działanie tak często nierozpoznane do końca przez człowieka, jest jednak doskonałe! Bóg w ten sposób pokazał mi, że społeczność z Nim, przebywanie z Nim nie może się opierać na relacjach z innymi wierzącymi!, lecz na osobistej więzi z żywym Bogiem. Była to boża nauka kolejności i mocy, dwóch największych przykazań, o których nasz Pan mówi w ewangelii Mat.22;36-39 Nauczycielu, które przykazanie jest największe? . A On mu powiedział: Będziesz miłował Pana, Boga swego, z całego serca swego i z całej duszy swojej, i z całej myśli swojej. To jest największe i pierwsze przykazanie . A drugie podobne temu: Będziesz miłował bliźniego swego jak siebie samego . Pan milczał z wyrozumiałością ojca wtedy, kiedy zadawałem Mu pytanie, dlaczego muszę być w pracy na drugiej, czy trzeciej zmianie i nie mogę przyjść na nabożeństwo, na społeczność, by wraz z jego ludem oddawać mu chwałę, wsłuchiwać się w jego słowo głoszone w tym czasie. Kiedy postawiłem pierwsze kroki w więzieniu, doświadczyłem na sobie, że ten trening, czyli brak społeczności z ludźmi wierzącymi nie jest izolacją od Boga. Wręcz przeciwnie, jest to dopiero osobiste docieranie do społeczności z Nim, do bezpośredniego obcowania z Jezusem Chrystusem. Tylko ta społeczność jest podstawowym warunkiem do pozytywnych społeczności z innymi wierzącymi i całą resztą świata. I tak naprawdę tylko ta pionowa relacja, jest wstanie ukształtować prawidłowe relacje z innymi wierzącymi, z innymi ludźmi, czyli relacje w poziomie. Ta osobista więź z Bogiem, która przygotowała mnie nie tylko na czas wyroku, wpłynęła na to, że zgodziłem się z Nim na to, by pójść i nie zaprzeć się Go tam, nie zaprzeć się Żywego Jezusa Chrystusa, który zmienił moje życie. Który jest w stanie zmienić życie każdego człowieka. Jedynym warunkiem jest to, aby Ci którzy chcą pójść za Nim tak samo bezwarunkowo jak Jezus zawisł na krzyżu, aby i Oni bezwarunkowo oddali swoje życie Jezusowi.
W czasie odbywania tego ostatniego wyroku miałem przeróżne doświadczenia i próby mojej wiary. Nigdy nie były one tak dotkliwe jak się obawiałem. Pan Jezus dał mi łaskę, abym się nie zaparł Go i abym się nie wstydził jego imienia w moim życiu. W sytuacjach, które wydawały mi się zagrożeniem, On zawsze w mocy swojego Ducha Świętego przychodził i udzielał stosownej pomocy.
W trakcie "odsiadki" paru więźniów oddało swoje życie Jezusowi, lecz w moim sercu było to czymś normalnym, naturalnym. Gdzieś wewnątrz swojego ducha czułem, oczekiwałem na jakieś inne wydarzenie. Momentami wydawało mi się, że tylko bardzo oczekuję na coś, co by mnie podniosło, pokrzepiło. A przecież Pan tam był i cierpiał wespół ze mną. Lecz przyszedł dzień, w którym sam Pan Bóg Wszechmogący i Wszechmocny objawił swoje cudowne dzieło i ogłosił swój triumf w chwale.
To był poranek zwykłego dnia pracy. Wyrok odbywał się w O.Z. należącym do Z.K. Stare Borne. Był to ośrodek dla "recydywistów". I właśnie około dziewiątego miesiąca mojego wyroku pojawił się kolejny transport więźniów do pracy. Pracowałem w tamtejszym PGR-rze w tzw. tuczarni przy świniach. Tamtego poranka usłyszałem słowa kierownika rozdzielającego pracę: "... a Nawrat pójdzie do Kalinowskiego". Moje serce jak nigdy zabiło dziwnym rytmem radości. Wiele razy w swoim życiu słyszałem nazwisko Nawrat i zawsze spływało to po mnie jak po kaczce. A przecież było to moje genetyczne nazwisko. Tutaj wspomnę o tym, że moi adopcyjni rodzice zachowali mi z domu dziecka książeczkę zdrowia małego dziecka, w której miałem większość danych personalnych ze swojej genetycznej rodziny. Tak więc znałem swoje nazwisko, daty urodzin rodzeństwa, rodziców, nawet adres, pod którym w tamtym czasie zamieszkiwaliśmy i inne dane personalne.
Tamtego poranka, gdy dotarło do moich uszu brzmienie genetycznego nazwiska, w moim sercu słyszałem głos Ducha i słowa: "To jest twój brat, sprawdź to". Kiedy spojrzałem na tego człowieka, nie wierzyłem w to, co się we mnie dzieje. Mężczyzna, który stał przede mną był o głowę wyższy, barczysty i miał ciemne włosy. Zupełne przeciwieństwo mnie samego. Modliłem się i rozmawiając z Bogiem mówiłem: "To niemożliwe, pomyłka, nie ten wygląd, nie ten adres". Ale moje serce, mój duch był tak poruszony, że nie mogłem się powstrzymać. Przez trzy kolejne dni przyglądałem się temu człowiekowi i nie dawałem wiary, że to mój brat. Po trzech dniach nie wytrzymałem i po pierwszym karmieniu świń, w czasie chwili przerwy usiedliśmy razem i zacząłem rozmowę. Zadawałem tak pytania, aby nie były jawne, ale aby uzyskać odpowiedź, która by potwierdziła treść informacji znanych mi z książeczki zdrowia, o której wspomniałem wcześniej. Po tej rozmowie na skutek wymiany pytań i odpowiedzi, byłem tak zszokowany i zadziwiony, że zdławionym głosem, tylko stwierdziłem: "Sławek, Ty jesteś moim bratem rodzonym", a w zamian uzyskałem tylko odpowiedź: "Wiesz z tych pytań, które mi zadawałeś, domyślam się tego samego". Oczywiście po tym nastąpiła jego opowieść z życia wzięta, w ten sposób wyjaśniły się pewne zawiłości z tejże książeczki. Po 28 latach mojego życia Bóg sam odnalazł mi rodzinę. Po tym wydarzeniu Sławek opowiedział mi o tym, jak sam unikał i odraczał się od wykonania kary. A w ten sposób Bóg pokazał mi wspaniałość Jego planu. Gdyby którakolwiek zależność istotna dla terminu przesunęła się choćby o jeden dzień z całą pewnością nie spotkalibyśmy się. W efekcie tego wszystkiego napisaliśmy list do Człuchowa do naszych genetycznych rodziców. Niebawem moja genetyczna matka wraz z najmłodszym bratem i z żoną Sławka przyjechała na widzenie i poznałem prawie całą rodzinę wraz z całą historią naszego życia. Okazało się, że Sławek natrafił jeszcze "na wolności" na naszą siostrę, która też była po adopcji.
W tym miejscu można by było wysnuć wniosek, że są to ludzkie tarapaty, porozrzucane przez życie i poskładane przez ślepy los. Gdyby nie to, że sam Bóg ukoronował swoje dzieło, swoją chwałą i jak mawia mój przyjaciel: "to sam Bóg układa puzzle naszego życia, pomimo tego, że my uporczywie je rozrzucamy".
Po pewnym czasie, jak już ostygły trochę emocje, zgłosiliśmy razem ze Sławkiem ten temat do kierownika O.Z.-tu abyśmy mogli zamieszkać w jednej celi. Po wysłuchaniu, kierownik uznał to wydarzenie za precedens, ale razem nam nie pozwolił zamieszkać. W tej sytuacji nie pozostało mi nic innego, jak tylko prosić Pana Jezusa o pomoc. Niebawem w jednym z innych okolicznych O.Z.-tów tego samego Z.K. na skutek prac remontowych zajął się ogniem dach, czyniąc drobne szkody. To wystarczyło, aby tamtych skazanych przewieźć na noc do naszego O.Z.-tu. W związku z tym mój brat trafił do mnie do celi. A na następny dzień, kiedy tamci więźniowie wrócili do swego O.Z.-tu, my już pozostaliśmy razem. Mój brat po pewnym czasie zaczął czytać Pismo Święte i spędzaliśmy dużo czasu na rozmowach o Bogu i Jego Słowie. Nie mogę ominąć pewnego faktu, otóż Sławek, po pewnym czasie przeżył w sobie samym działanie mocy Słowa Bożego. Doznał oczyszczenia duchowego i osobistego spotkania z mocą Ducha Świętego. Rzekłbym, że spotkał się z żywym Bogiem, a mimo to nie zdecydował się na życie z Panem Jezusem Chrystusem. Nie pomogło nawet to, że doprowadziłem do spotkania z pastorem naszego kościoła, w czasie przepustki mojego brata, w miejscowości w której Sławek mieszka. Gdy on wrócił z tej przepustki do więzienia i po raz kolejny usłyszałem jego stwierdzenie, że przyjmie Pana Jezusa do swojego serca dopiero po wyjściu na wolność. Zadrżałem w swoim duchu. Byłem tym tak przybity, że nie odezwałem się słowem. Pamiętam, Sławek położył się na łóżku i zaczął czytać sobie Biblię. Ja w tym czasie chodziłem po celi i modliłem się w duchu, nie odzywając się. Byłem zażenowany jego postawą i ubolewałem nad tym przed Bogiem. W pewnym momencie usłyszałem tylko furkot przelatującej Biblii nad głową i jego krzyk: "Ty przestań się modlić, bo mnie tu uciska", wołał pokazując na swoją klatkę piersiową, w okolicy serca. Po tych wielorakich doświadczeniach, następnego dnia mój brat Sławek przyjął Jezusa Chrystusa jako swego Pana i Zbawiciela. Kiedy On oddał Bogu swoje życie, w tej samej modlitwie, dziękując Bogu za jego cudowne dzieła prosiłem: "Panie, to już tylko warunkowe zwolnienie mi pozostało, gdyż dokonało się to co mi przygotowałeś". Chwaląc Boga położyliśmy się spać, gdyż był to już wieczór. Bóg nie dał się długo prosić. Następnego dnia zostałem poinformowany o "akcie łaski", jaki został mi udzielony przez pana prezydenta, na mocy którego wyszedłem z więzienia przed planowanym terminem.
Te i wiele innych rzeczy uczynił mi Bóg mocą swojej nadzwyczajnej, cudownej łaski. Aby to wszystko wyrazić, musiałbym zająć co najmniej dwa razy tyle miejsca. Dla uzupełnienia tego świadectwa, niech będzie Ci czytelniku wiadome, że swoje życie oddała Panu Jezusowi moja odnaleziona matka, mój następny brat, a także żona brata Sławka. Sumując to wszystko, Bóg daje się znaleźć tym, którzy są blisko i daleko. Objawia się tym, którzy pragną Go poznać i udziela swojej łaski bez miary tym, którzy oddają mu całe swoje życie. Jeśli teraz odczuwasz to pragnienie, nie chowaj swoich łez. Bóg kocha i szanuje Cię, ale ten troskliwy Ojciec nie zaleje Cię swoją miłością wbrew Tobie. On już oddał swoje życie w osobie Pana Jezusa Chrystusa. Teraz Twoja kolej, abyś Ty Jemu zawierzył.
Pomódl się tymi lub podobnymi słowami:
Panie Jezu, ja wierzę, że żyłeś w ciele na Ziemi i zmarłeś za mnie na krzyżu. Wierzę, że Twoja święta krew ma moc oczyścić mnie z moich grzechów. Wyznaję Tobie wszystkie moje grzechy. Przebacz mi! Oczyść me serce! Wejdź do mojego życia, do mojego serca i poprowadź mnie do życia wiecznego. Proszę w Twoim Świętym Imieniu. Amen
Zbawienie nowotestamentowe nie jest przynależnością do jakiejkolwiek religii czy też kościołów lub związków wyznaniowych. Jest to osobista więź, społeczność, przyjaźń Boga Ojca, i Syna, i Ducha Świętego z Tobą. Błogosławię Cię i życzę Ci, abyś doszedł do poznania prawdy Słowa Bożego, którym jest Pan Jezus Chrystus.

Świadectwo Wojtka

Na wstępie chciałbym podziękować naszemu Panu Jezusowi Chrystusowi za to, że okazał mi łaskę, wyciągnął ku mnie Swoją dłoń i dotknął się mojego życia. Chcę też podziękować Bogu za tych, którzy zwiastowali mi Słowo Boże i za to, że musieli ponieść tego koszty.
Niedawno miałem okazję spotkać panią, która jest wychowawczynią w ośrodku szkolno-wychowawczym, w którym byłem. Powiedziała do mnie: „Wojtek czy pamiętasz Jerzyka?” (był to jeden z moich kolegów w tym ośrodku) Okazało się, że w ośrodku jest teraz kuzynka Jerzyka, która powiedziała, że Jerzyk dostał bardzo duży wyrok do odsiedzenia w więzieniu za próbę zabójstwa. Dalej ta pani powiedziała, że jest szczęśliwa, kiedy widzi mnie na mieście. Ja odpowiedziałem, że to Bóg sprawił. Bo gdyby Bóg nie wyciągnął do mnie Swojej ręki, to też byłbym teraz w więzieniu.
Wszyscy moi bracia są w więzieniu: najmłodszy we Wrocławiu, starszy o rok w Kłodzku a najstarszy niedawno wyszedł z więzienia.
Pamiętam jak chodziłem do jednego z moich braci pod okna aresztu śledczego i wołali do mnie: „Wojtek, zrób jakiś numer, bo mamy dla ciebie przygotowane łóżko”, albo „Wojtek w twoich oczach są kraty”. Bóg jednak sprawił inaczej. Stało się to dokładnie pięć lat temu, kiedy oddałem swoje życie Panu Jezusowi Chrystusowi.
Pochodzę z patologicznej rodziny i nie mogę powiedzieć tak jak inni, że pochodzę z rodziny katolickiej, ponieważ moja rodzina nie była w ogóle wierząca w Boga. Oczywiście w domu były jakieś obrazy przedstawiające Pa¬na Jezusa czy Marię, ale moja rodzina nie wierzyła w Boga ani po katolicku, ani w żaden inny sposób. W moim domu, mówię to z bólem w sercu, największą wartością byt alkohol i dlatego też współczuję wszystkim, którzy przeżywają lub przeżywali to, co ja.
Moja mama zawarła związek małżeński z moim tatą kiedy miała około 17-18 lat, a mój tata miał już wtedy około 40. Po pewnym czasie odeszła od niego i do dzisiaj żyje w konkubinacie (wg. Biblii w cudzołóstwie) z innym mężczyzną. Wspólnie z braćmi marzyliśmy o tym, że kiedy podrośniemy to zemścimy się na tym człowieku za krzywdę, którą wyrządził naszej mamie.
Nigdy dokładnie nie wiedziałem ile było mojego rodzeństwa, a to dlatego, że gdy przebywałem w domu dziecka i uciekałem do domu, widziałem niemowlę w wózeczku, a po pewnym czasie, gdy znów uciekłem do domu już tego dziecka nie było. Dopiero niedawno dowiedziałem się, że było nas czternaścioro. Niektóre dzieci zostały zaadoptowane, niektóre umarły. Trzynaste dziecko mama urodziła w więzieniu, a czternaste wziąłem z domu dziecka w rodzinę zastępczą.
Moja mama i tata lubili zaglądać do kieliszka i to było ich codziennością. Tata chodził do pracy, a mama zostawiała nas w domu samych. Miałem wtedy może trzy latka i pamiętam niektóre migawki, gdy mama wychodziła pić, a my płakaliśmy.
Kiedyś, gdy mama zostawiła nas w domu samych stawaliśmy na parapecie okna (było to bardzo wysokie drugie piętro) i zrzucaliśmy dachówki z dachu. Dziękuję Bogu, że nikomu z nas nic się nie stało. Kiedyś zostaliśmy pobici przez naszą mamę tak grubym kablem, że aż się krew lała. Awantury między tatą a mamą były w naszym domu bardzo częste, a to z kolei sprowadzało do naszego domu policję.
W czasie jednej z awantur pamiętam jak mój tata chciał wyrzucić mamę przez okno i to nie były żarty. Na pomoc przyszła policja. Dla nas było to wstrząsającym przeżyciem.
Kiedy pierwszy raz trafiłem do domu dziecka miałem trzy latka. Kiedy podrosłem, w domu dziecka byli już ze mną trzej bracia i zaczęły się z nami pierwsze kłopoty, w większości spowodowane ucieczkami. Miałem wtedy może osiem lat. Moja mama już rozeszła się z tatą, który łącznie spędził w więzieniu siedemnaście lat. Uciekaliśmy z domu dziecka, najczęściej do mamy. Zdzichu (tak ma na imię człowiek, z którym żyje mama) też nie szanował mojej mamy i ciągle były awantury, których panicznie się bałem, bo moja mama mogła być pobita aż na śmierć.
Pamiętam, że jeszcze jako mały chłopiec mieliśmy wspólne marzenia z braćmi, że kiedy podrośniemy i będziemy mieli żony i dzieci, to nigdy nie dopuścimy do tego, aby nasze dzieci i żony tak cierpiały jak my i nasza mama. W moim domu nie było żadnych warunków po-trzebnych do życia, nie było światła, było zimno i trzeba było chodzić do lasu po opał, a co najważniejsze, nie było w domu co jeść. Doświadczyłem tego, że ze śmietniska zbierałem coś do jedzenia i nieraz brzuch mi skręcało z głodu.
Oczywiście już jako dzieci weszliśmy i w złe towarzystwo, głównie kryminalne i to nowe towarzystwo często namawiało nas do złych rzeczy np. do upijania się, a następnie do okradania ludzi.
Pamiętam jedną z awantur w domu, która spowodowała moje wołanie o pomoc do Boga. Pobiegłem wtedy do pobliskiego kościoła i własnymi słowami modliłem się do Boga: „Boże, jeśli jesteś, proszę zrób coś, aby się to skończyło”. Moja mama krzyczała wtedy tak głośno, że jeszcze w kościele słychać było jej głos.
Kiedy uciekałem z domu dziecka, zawsze później tego żałowałem. Byt taki okres, że przez dwa lata nie uciekałem. W szkole szło mi bardzo dobrze, zdałem nawet z czerwonym paskiem. Ale moi bracia namawiali mnie do ucieczki. Nie chciałem uciekać, ale przekonywali mnie, że w domu wszystko się zmieniło. Mówili: „Wojtek, chodź z nami, wiesz jak w domu jest dobrze, światło jest, telewizor, mama i Zdzichu nie piją i nie awanturują się’. Oczywiście kiedy uciekłem, żadnej z tych rzeczy w domu nie było.
Jak już wspomniałem w domu nie było co jeść i to spowodowało, że wspólnie z moim młodszym bratem utrzymywaliśmy całą rodzinę Chodziliśmy po ludziach prosząc o jedzenie i pieniądze. Ludzie nam dawali i jedno i drugie i czasami było tego bardzo dużo. Oprócz tego wielu ludzi okradłem i jest to dziś dla mnie wielkim smutkiem. W większości pieniądze, które otrzymywaliśmy, były wydawane na alkohol i papierosy.
Chodząc tak po domach trafiliśmy raz na człowieka, który był ewangelicznie wierzącym chrześcijaninem. Pamiętam jak przyjął nas do domu, a następnie przygotował nam coś do jedzenia. Szczególną uwagę zwróciłem na to, że pomodlił się przed posiłkiem. Było to dla mnie wielkim zaskoczeniem. Ten człowiek dał nam kilka książek i broszurek takich jak : „Takim było twoje życie”, „Nicky Cruz opowiada”, „Krzyż i sztylet”. Czytałem te książki i zastanawiałem się nad tym. Co będzie po śmierci?
Pewnego razu w czasie awantury w domu nie mogąc już dłużej na to wszystko patrzeć, uciekłem z domu i zamieszkałem u starszego mężczyzny, którego nazwałem dziadkiem. Przyjął mnie do siebie i od tej pory u niego już pozostałem.
Ale i tak musiałem chodzić po ludziach, aby zarobić dla mnie i tego mężczyzny, gdyż miał tylko rentę, która w większości była wydawana na alkohol.
Pamiętam jak leżałem na łóżku i rozmyślałem nad swoim życiem. Myślałem, co ja mam za życie, jutro wstanę, zapalę papierosa, pójdę żebrać do ludzi, wrócę, popiję trochę alkoholu i co dalej? Wiedziałem, że moje życie nie ma żadnego sensu, a w moim sercu była ogromna pustka. Kiedy czułem się przytłoczony, włączałem sobie muzykę i wtedy czułem się dobrze, ale gdy kaseta się kończyła, kończyło się krótkotrwałe zaspokojenie, a pustka pozos¬tawała.
Zastanawiałem się co będzie po śmierci? Gdzie znajdę się kiedy umrę? Myślałem o sobie, że nie jestem taki zły i czyściec jest odpowiednim miejscem dla mnie. Był taki czas kiedy zacząłem czytać książkę pt. „Nicky Cruz opowiada” Bardzo mi się spodobała, ale od innej strony. Czytając o bohaterze książki jako o gangsterze, którego wielu się bało, uznałem go za swój ideał. Ale kiedy czytałem dalej, okazało się, że Nicky nawraca się do Pana Jezusa. Rozgnie¬wany odrzuciłem tę książkę mówiąc sam do siebie: „co on zrobił, ale głupiec”. Przestałem ją czytać. Rozmyślając nad swoim życiem (byłem wtedy drugi rok na ucieczce z domu dziecka, a moi bracia byli już w poprawczaku ) myślałem, że mam już 16 lat, a skończyłem dopiero piątą klasę.
Poszedłem do szkoły podstawowej i ku mojemu zdziwieniu zostałem przyjęły. Po pewnym czasie szkoła mi się znudziła, pojawiły się na mnie skargi, że np. swoją postawą i wyglądem straszę ludzi. Nie pasowałem do tej szkoły. Moja wychowawczyni zaczęła mi szukać Innego miejsca i znalazła Ośrodek Szkolno-Wychowawczy w Walimiu. Miałem obietnicę, że będę mógł jeździć do domu na sobotę i niedzielę. Moja mama była w tym czasie w więzieniu, gdzie urodziła się jej dziewczynka, która do dnia dzisiejszego mieszka u mojej babci.
Do tego ośrodka trafiłem w roku 1995. Szczególną moją uwagę zwróciły dwie wychowawczynie, które zachowaniem i zewnętrznym ubiorem różniły się od innych wychowawców. Obserwowałem je, kiedy siadały do stołu z innymi wychowawcami, w tym z księdzem. Kiedy siedziały przy stoliku zawsze przed jedzeniem modliły się, a wtedy mówiłem do kolegów: „widzicie, te panie się modlą przed jedzeniem, a ksiądz nie”. Pokazywało mi to, że one bardziej poważnie traktują sprawy związane z Bogiem. Powiem wam też jedną rzecz, która zrobiła na mnie duże wrażenie. Był to skromny ubiór tych pań: nieobnażanie swego ciała, długie spódnice. Patrzyłem na nie i chociaż wtedy było jeszcze we mnie inne myślenie, ta skromność, którą widziałem, robiła na mnie wrażenie.
Doszło do rozmowy, w której powiedziałem, ze czytałem kiedyś książkę „Nicky Gruz opowiada”. Dowiedziałem się, że te panie były na konferencji chrześcijańskiej w Bieszczadach i bardzo im się tam podobało. Odpowiedziałem, ze też chętnie pojechałbym na taką konferencję. Było to dla nich bardzo miłym zaskoczeniem, tym bardziej, że byłem pierwszą osobą w ośrodku, która tak się zainteresowała sprawami związanymi z Bogiem. Bóg tak sprawił, że w niedługim czasie miała się odbyć podobna konferencja, ale tym razem w pobliskiej miejscowości, w Legnicy. Basia (jedna z wychowawczyń z ośrodka, druga miała identycznie na imię) zapytała, czy chciałbym z nimi jechać (wcześniej modliła się do Boga, że da mi folder, który zawierał codzienny program tej konferencji: modlitwa. Śniadanie, wykład Słowa Bożego, obiad, znów wykład, kolacja, świadectwa, w tym posługa Słowem Bożym i jeśli tym się nie zrażę, to znaczy, że mają mnie koniecznie wziąć na tę konferencję, bo wyszło to od Boga). Basia dała mi ten folder oczekując na moją reakcję, a ja przeczytałem i powiedziałem, że bardzo chcę jechać.
Konferencja w Legnicy była w roku 1995. Bardzo mi się tam podobało, obserwowałem wszystkich ludzi, stojących obok mnie i modlących się do Boga.
Pamiętam pewnego młodego chłopaka, który składał na tej konferencji świadectwo nawrócenia do Boga. Rozmawiał później ze mną i ta rozmowa zrobiła na mnie duże wrażenie. W ogóle cała ta konferencja była dla mnie takim przedsmakiem nieba na ziemi i myśl o tym, że mam wracać do ośrodka, do tej starej rzeczywistości, sprawiła mi wielki smutek. Przez całą konferencje, która trwała trzy dni, spaliłem trzy papierosy, co dla mnie osobiście było cudem.
Gdy wracaliśmy samochodem, ja, Bogumił (mąż Basi i obecnie pastor zboru, w którym jestem), Basia i ich dwie córki, w samochodzie był włączony magnetofon z muzyką chrześcijańską. Pamiętam to do dnia dzisiejszego, jak te pieśni dotykały mego serca. Później kiedy dojechaliśmy do Ośrodka, Bogumił powiedział mi, że u nich w domu też są takie nabożeństwa jakie widziałem na konferencji i że mnie zapraszają. Było to dla mnie miłe zaproszenie i zarazem początek mojego poznania Boga. Młodzież z ośrodka w większości pochodziła z rodzin patologicznych, potrzebowała przede wszystkim miłości, ciepła i wrażliwości. Kontakty z dwiema wierzącymi wychowaw¬czyniami zaspokajały te potrzeby.
Nie chcę, aby ktoś pomyślał, że wyróżniam te dwie Basie, inni wychowawcy też się starali, ale nie mieli tego, co miały one, mówię tutaj w szczególności o miłości Bożej widocznej w ich życiu. W takim ośrodku trzeba mieć naprawdę dużo miłości i cierpliwości, a to daje nam Pan Jezus żyjący wewnątrz nas.
Byłem najstarszym wychowankiem w ośrodku, miałem największy autorytet, dlatego wielu kolegów i koleżanek patrzyło na mnie. Basia z Bogumiłem postarali się o to, abym mógł przyjeżdżać do nich do domu na weekendy. Dla mnie było to swego rodzaju oderwanie się od ośrodka i towarzystwa, ale nie tylko. Pamiętam nabożeństwa, które się odbywały u Bogusia w domu. Wspólne modlitwy, śpiewanie i piękna atmosfera Bożej rodziny – to czego tak bardzo mi brakowało i czego tak bardzo potrzebowałem. Kiedyś po rozmowie z Bogumiłem zdecydowałem się przyjąć osobiście Pana Jezusa do swego serca. Pomodliliśmy się, ale moje serce nie zostało jeszcze zmienione. Wróciłem do ośrodka i oczywiście: przekleństwa (chociaż jeszcze niedawno modliłem się i śpiewałem), papierosy i wiele jeszcze innych rzeczy, o których wstyd teraz wspominać.
Zacząłem czytać Biblię tzn. Nowy Testament i stało się tak, że moi koledzy i koleżanki też zaczęli się interesować Bogiem. Pamiętam jak po całym dniu modliłem się do Boga wznosząc ręce do góry, koledzy, którzy to widzieli śmiali się ze mnie (oczywiście po cichu). Czasami kiedy czytałem jakąś książkę chrześcijańską, czy broszurkę będąc pod jej wrażeniem zaczynałem się modlić do Boga, aby Pan Jezus zamieszkał w moim sercu, ale już po modlitwie schodziłem na dół do ubikacji, aby zapalić papierosa. Kiedyś zdecydowałem, że przestanę przeklinać (bo przecież nie godzi się prawdziwemu chrześcijaninowi przeklinać) i będąc w ubikacji powiedziałem do chłopaków: „od dzisiaj przestaję przeklinać i macie mnie nie denerwować”. Długo nie trzeba było czekać a już można było usłyszeć wiązankę z moich ust.
Basie postarały się o to, aby mogły odbywać się u nas spotkania chrześcijańskie przy gitarze. Przyjeżdżali bracia, którzy mówili nam o Panu Jezusie, a następnie grali na gitarze i śpiewali pieśni. Takich spotkań było kilka, aż do chwili, kiedy niektórzy wychowawcy, a w szczególności pani dyrektor, zaczęli być im przeciwni.
Powiedziała, że te spotkania są prowadzone przez wyznaw¬ców innej wiary i żeby młodzież mogła w nich uczestniczyć muszą być pozwolenia od rodziców.
Tak więc dwie Basie, jedna wychowawczyni i ja jeździliśmy po domach pytając się o pozwolenia rodziców, aby ich dzieci mogły uczestniczyć w spotkaniach chrześcijańskich. To niezwykle, ale wszyscy rodzice dali na to swoją zgodę. Pamiętam jak pojechaliśmy do mojego taty (bo mama była w tym czasie w więzieniu ) i jak z nim rozmawiały Basie. Oczywiście mój tata wyraził zgodę. Wcześniej Basie miały już kontakt z moim tatą i on im powiedział wtedy takie słowa: „ratujcie Wojtka, bo będzie tam, gdzie jego bracia”.
Pozwolenia były, ale spotkania już się więcej nigdy nie odbyły – tak duża była opozycja pani dyrektor. Zaczęła nawet naciskać rodziców, aby wycofali swoje pozwolenia. Młodzież była bardzo rozczarowana i czuła się oszukana. Większa część młodzieży zaczęła czytać Nowy Testament lub jakąś książkę chrześcijańską. Kiedy przychodziła cisza nocna i wychowawca gasił światła w pokojach, prawie w każdym pokoju ktoś czytał Nowy Testament lub książkę chrześcijańską i było to naprawdę piękne, zwłaszcza że do tej pory raczej nikt niczego nie czytał. Jednak nie trwało to długo ponieważ obie Basie zostały zwolnione.
Dla nas był to koniec tego, co piękne i dające nadzieję na przyszłość. Kiedy Basia zabierała z ośrodka swoje rzeczy poszedłem do ich samochodu i rozmawiałem z Bogumiłem i Basią; płakałem nie mogąc zrozumieć tej niesprawiedli¬wości. Nie widziałem na ich twarzach gniewu, czy pragnienia zemsty, raczej bezsilność i smutek, że się nie będą mogli już z nami spotykać. Byłem wtedy jeszcze nienawrócony i bardzo rozgniewałem się na panią dyrektor i innych wychowawców. Pamiętam jak wobec jednej z wychowawczyń kopnąłem z całej siły w nogi stołu od ping-ponga, który z trzaskiem rozłożył się na podłodze. Z chwilą zwolnienia obu Bas nie zależało mi już na niczym więc zacząłem uciekać z ośrodka do brata, który mieszkał sam. Miał swoje mieszkanie i rentę a więc była możliwość robienia libacji u niego w domu. Czasami uciekając z ośrodka brałem do mojego brata jednego z kolegów. To było okropne życie, alkohol, hałas do samego rana, aż sąsiedzi byli na nas rozgniewani. Z ośrodka uciekałem na tydzień, dwa, a później wracałem jak gdyby nigdy nic.
Zbliżały się wakacje a ja kończyłem ósmą klasę, mając za dwa miesiące ukończyć 18 lat i stać się wreszcie wolnym. Wiedziałem, że jeśli ucieknę na wakacje, to policja nie będzie mnie ścigać, ponieważ nie będzie im się opłacało na tak krótko umieszczać mnie w ośrodku. Pieniądze u brata też się kończyły i trzeba było jakoś je zdobyć. Kradliśmy portfele starszym ludziom.
C Czasami wracałem wspomnieniami do tych wspólnych chwil spędzonych w domu u Bogumiła i Basi. Kiedy nie było w domu mojego brata, włączałem sobie jedną z kaset, które mi po nich pozostały i słuchałem pieśni. Szczególnie jedna bardzo mnie poruszała i kiedy jej słuchałem, modliłem się, śpiewałem, ale potem znów zapalałem papierosa. Kiedyś siedząc u „kolegi” (był to człowiek, który wiele lat przesiedział w więzieniu i był starszy ode mnie o przynajmniej 30 lat) i pijąc wino z nim i żyjącą z nim kobietą, zacząłem im mówić o Bogu i zagrałem im pieśń pt. Rozkoszuj się Panem, której się nauczyłem w ośrodku.
P Później zacząłem im mówić, że pójdą do piekła, a człowiek ten zapytał się mnie, za kogo się uważam i gdzie sam pójdę. Odpowiedziałem, że do piekła. W końcu nie wytrzymał i rozgniewał się. Jednak mój kontakt z Bogumiłem i Basią się nie skończył.
Pewnego razu znalazłem w drzwiach kartkę, na której zapraszali nas na konferencje chrześcijańską, ale tym razem w Bieszczadach (Puławy). Bardzo zapragnąłem pojechać, a do tego taką samą chęć wyraził również mój brat . W czasie podróży samochodem miał miejsce taki incydent, który świadczy o tym, jak bardzo szatan przeszkadzał w moim nawróceniu. Po wyruszeniu, w dość niedługim czasie Bogumił zauważył, że z samochodem coś się dzieje nie tak. Gdy wrzucał pierwszy i drugi bieg, skrzynia biegów okropnie trzeszczała i odnosiliśmy takie wrażenie, jakby się miała rozlecieć. Bogumił zaczął się zastanawiać nad powrotem do domu, a ja odczułem w sercu strach. Powiedziałem w myśli: „Boże ja nie chcę wracać i jeśli pozwolisz, abyśmy dojechali to oddam Ci całe swoje serce”. Bogumił i Basia podjęli decyzję, że dowiezienie nas na konferencję jest ważniejsze od samochodu i ruszyliśmy dalej. Prawie całą drogę przejechaliśmy na 4-tym biegu, ponieważ inne nie działały. Konferencja była wspaniała i może nie pamiętam dziś, co mówili wykładowcy, jednak doskonale pamiętam tę wspaniałą atmosferę chrześcijańską. Pokój, radość, miłość, wolność od grzechu – to wszystko mnie pociągało, ale...
Pamiętam wieczór ewangelizacyjny i wielu ludzi wychodzących do przodu, aby przyjąć Pana Jezusa. Ja czułem się „winny”, gdyż już przyjąłem Pana Jezusa do mego serca wcześniej, ale jednak z Nim nie żyłem. Po prostu On we mnie jeszcze nie zamieszkał. Kiedy zaczęliśmy się modlić, doświadczyłem wtedy tego, o czym Pan Jezus mówił odnośnie działania Ducha Świętego: „A on, gdy przyjdzie, przekona świat o grzechu o sprawiedliwości i o sądzie” (Jan 16,8).
To właśnie Duch Boży zaczął we mnie czynić podczas tej modlitwy. Mówiłem: „Panie albo teraz oddam Ci prawdziwie moje serce, albo wrócę do domu i będę robił to, co robiłem albo jeszcze więcej oddam się grzechowi” Pan mnie przekonał, że on jest jedyna Droga, na którą wchodząc będę zbawiony Był jeszcze jeden problem: nałóg nikotynowy. Co ja z tym zrobię? Wiedziałem że jest to grzech, niszczenie świątyni Ducha Świętego. Ale czy Bóg naprawdę może mnie z tego uwolnić? Przecież próbowałem rzucić palenie wiele razy. Ale Bóg mnie przekonał, że On Jest zwycięzcą i w tej sprawie i w jednej chwili zostałem uwolniony z tego nałogu. Później rozmawiałem jeszcze ze starszymi wierzącymi, którzy mi mówili o tym, abym porzucił wszelkie rzeczy, które mają coś wspólnego z okultyzmem a więc: muzyka rockowa, czary, wróżby, horoskopy itd. To wszystko miało miejsce w moim życiu i wierzący bracia modlili się ze mną, aby Bóg mnie z tego uwolnił i oczyścił, by Pan Jezus mógł we mnie zamieszkać. Było to prosta modlitwa: „Panie Jezu wyznaję, że jestem grzesznikiem, a to czym się zajmowałem było złe i pochodziło od diabła. Ty, Panie Jezu umarłeś na krzyżu za wszystkie moje grzechy i dlatego proszę cię oczyść mnie swoją świętą krwią. Od tej pory pragnę, aby moje serce było Twoją własnością dlatego proszę Cię przyjdź i zamieszkaj w nim. Amen”.
Ta modlitwa sprawiła to, że do dnia dzisiejszego żyję z Bogiem i jestem naprawdę szczęśliwy z Nim. Moje życie ma teraz sens, ponieważ przyświeca mi jeden cel. Być z Panem Jezusem teraz i na wieki.
Od tamtej pory minęło już ponad 5 lat i mogę zaświadczyć, że Pan Jezus mnie nigdy nie zawiódł. Bez Niego byłbym nikim i nikomu niepotrzebnym, ale w jego oczach jestem cenny. Dziś mam żonę, która jest darem od Boga i wielką pomocą dla mnie. Oboje doświadczyliśmy NOWEGO NARODZENIA, a teraz pragniemy w każdym dniu być NAŚLADOWCAMI CHRYSTUSA. Mamy też dzieci – Pawełka i Esterkę, które chcemy
wychować z Bożą pomocą dla Pana, aby nie musiały tego przechodzić, co my, a także drugą „przybraną” córeczkę Patrycję, którą wzięliśmy jako rodzina zastępcza.
Na koniec tego świadectwa, chciałbym szczególnie zwrócić się do tych, którzy nie przyjęli Jeszcze Pana Jezusa do swoich serc.
Jeśli żyjesz w grzechu i nie widzisz dla siebie ratunku tu w świecie mogę Ci zaświadczyć, że tu go nie znajdziesz ponieważ ten świat” tkwi w złym” i tylko wiele obiecuje, ale w sercu pozostanie Ci pustka, dopóki nie wypełni jej Jezus Chrystus. Chcę Ci powiedzieć, że jest ktoś, komu nie są obojętne twoje potrzeby, problemy i życiowe tragedie! Może sobie myślisz że twój przypadek jest „nieuleczalny”. Chcę Cię pocieszyć, że jest dla Ciebie nadzieja – przyjdź do Pana Jezusa takim jakim jesteś. Wyznaj Mu wszystkie grzechy, proś o oczyszczenie, przebaczenie i aby Pan Jezus zamieszkał w twoim sercu. Jeśli to uczynisz to chcę dać Ci kilka rad prosząc abyś je przyjął.
l. Każdego dnia czytaj Słowo Boże (BIBLIĘ) gdyż jest to pokarm dla Twojego NOWEGO ŻYCIA.
2. Utrzymuj każdego dnia społeczność z Panem Jezusem poprzez modlitwę.
3. Miej społeczność z takimi ludźmi którzy doświadczyli tego co Ty. Jeśli w twojej miejscowości nie ma takich ludzi to proszę abyś skontaktował się ze mną, a ja ze swojej strony będę chciał Ci pomóc (na końcu podaję swój adres).
4. Jeśli upadniesz tzn. zgrzeszysz, nie daj się podejść oskarżeniom diabła, ale przyjdź w pokutnej modlitwie do Pana Jezusa wyznając swój grzech i prosząc o oczyszczenie w Jego Świętej Krwi.
Chciałbym,abyśmy mogli się wspólnie spotkać na uczcie weselnej Pana Jezusa i Jego Kościoła! Jemu niech będzie za wszystko chwała! Amen.

Świadectwo Krzysztofa

Urodziłem się w rodzinie Polskiej o tradycji Rzymsko-Katolickiej wśród Polonii w USA. Moi dziadkowie wyjechali z Polski z dwóch powodów: „za chlebem” a także, żeby uniknąć poboru do wojska carskiego pod zaborem rosyjskim. Moje korzenie w Polsce są stare i głębokie, sięgają aż do piętnastego wieku. Wiele tradycji polskich pozostało w mojej rodzinie i w tym mówienie w domu po polsku ale moim pierwszym językiem (z oczywistych powodów był angielski). Byłem wiernym członkiem Kościoła Rzymsko-katolickiego, nawet ministrantem a także byłem również bardzo dumny z tego, że w 1978 r. został wybrany Polak na tzw. tron Apostoła Piotra.
Kiedy skończyłem liceum, mogłem iść albo na studia albo robić coś innego z moim młodym życiem. Pomimo obaw mojej mamy i zgodnie z poczuciem zobowiązania mojego taty wobec Ameryki zgłosiłem się do Wojska Amerykańskiego na ochotnika, zostałem przyjęty do szeregów Marynarki Wojennej USA w 1982 r.
Podczas zaprawy byłem daleko od rodziny i naszych zwyczajów, również religijnych. Dany mi został Nowy Testament Stowarzyszenia Gedeonitów. Po raz pierwszy w życiu miałem okazję czytać Pismo Święte bez komentarza osób trzecich. Słowo Boże intrygowało mnie i miałem dużo pytań. Po zaprawie zacząłem szkołę zawodową kucharską i jeden z moich współmieszkańców był nowo-nawróconym Chrześcijaninem. „Jim” mi pomagał rozumieć sens prostych tekstów Biblii. Byłem bardzo spragniony Słowa Bożego. W tym okresie jakiś weteran wojskowy zaprosił mnie do swojego „Zboru Baptystów”. Bałem się iść albowiem w Kalifornii działa wiele sekt. Natomiast, weteran obiecał nam, że kobiety w Zborze przygotowały domowe obiady dla żołnierzy po nabożeństwie, gdybyśmy przyszyli na nabożeństwo, moglibyśmy coś zjeść. To mnie przekonało, poszedłem.
To nabożeństwo miało mało wspólnego z moim dotychczasowym doświadczeniem na nabożeństwach Kościoła Rzymsko-Katolickiego. Wszyscy śpiewali radośnie, Pastor mówił homilię bezpośrednio z Pisma Świętego i nabożeństwo było długie. Zachęcali mnie do odmawiania pokutnej „modlitwy grzesznika”. Modliłem się tak jak oni mówili ale nic się nie zmieniło albowiem nie była to modlitwa mojego serca. Natomiast to doświadczenie w tym Zborze zrobiło na mnie wielkie wrażenie.
Po szkole zostałem skierowany do pierwszej jednostki wojskowej i żyłem „zwykłem życiem” wojskowego i byłem uwikłany w grzech. W tym okresie dobry kolega mój, Żyd, dzięki konfrontacji z ewangelią przez kogoś innego nawrócił się. Pewnego dnia spytał mnie czy mógłby iść ze mną do Kościoła Rzymsko-katolickiego, gdzie nadal chodziłem pomimo mojego wojskowego stylu życia. Zgodziłem się i myślałem że to dobrze, ponieważ jako Żyd on najbardziej potrzebuje Chrześcijaństwa. Przez jego świadectwo zacząłem własne odnawiać studiowanie Pisma Świętego. Podczas rozważania Pisma Świętego, jeden fragment szczególnie dla mnie był znaczący, Ef. 2,8-9. „Albowiem łaską zbawieni jesteście, przez wiarę to nie z was, Boży to dar, nie z uczynków aby się kto nie chlubił.” Znaczenie tego fragmentu (i innych podobnych w Piśmie Świętym), rozwaliło mój dotychczasowy świat religijny. Przez całe życie, starałem się uzyskać Bożą łaskę i jego miłosierdzie przez moje uczynki i uczestnictwo w obrzędach kościelnych. Kiedy widziałem, że moje uczynki nie są wystarczające i, że Bóg raczej ze swojej dobroci udzielił mi łaski jako daru, pewnego dnia w lutym roku 1984 r. zdałem sobie z tego sprawę, że nie miałem tej łaski i nie byłem Chrześcijaninem. Na kolanach prosiłem Jezusa, żeby przyszedł do mojego życia, żeby mnie zbawił. Zacząłem poznawać w tym dniu Prawdziwego Boga Trójcy Świętej. Zostałem ochrzczony przez Wojskowego Kapelana Baptystycznego i przyjęty do Zboru Baptystów.
Całkiem niedawno po moim nawróceniu się, Wojsko wysłało mnie do Neapolu we Włoszech do Komendy Głównej NATO w strefie południowej. Miałem zadanie, żeby być kucharzem Głównego Dowódcy i podróżować z nim dokądkolwiek on by jechał. Zacząłem zwiedzać świat, byłem na Bliskim Wschodzie, niemal wszędzie w Europie Zachodniej i Berlinie, owszem Zachodnim. Podczas tych podróży, po pracy często starałem się znaleźć Chrześcijan lub rozdawać traktaty w języku danego narodu. Z kolei w Neapolu uczyłem się włoskiego i zostałem przyjęty na członkostwo do Włoskiego Zboru Baptystów. Poprzez ciągłe podróżowanie Pan Wszechświata otworzył moje oczy na ginący świat. Pewnego dnia w Turcji powiedziałem Panu, jeśli chce używać mnie, kucharza, jako misjonarza jestem do dyspozycji. Wzrastała we mnie coraz większa chęć zwiastowania Słowa Bożego wśród Amerykanów, Włochów, Afrykańskich imigrantów we Włoszech i w moich służbowych podróżach. Przedstawiłem wzrastające we mnie pragnienie bycia misjonarzem starszym Zboru i oni potwierdzili to i zachęcili mnie do rezygnacji ze stanowiska wojskowego i do przygotowania się na misję w szkole Biblijnej. Rozpocząłem wyższe studia teologiczne w USA 1988.
Podczas drugiego roku studiów zacząłem intensywnie się modlić i prosiłem Boga o prowadzenie w sprawie gdzie On by chciał, żebym pojechał na Misję. Skoro znałem język włoski wielu chrześcijan zachęcało mnie ponownie do misji we Włoszech choć osobiście nie miałem w tym pokoju. W 1989 zostałem zaproszony na Konferencję w Europie w charakterze pracownika. Na Konferencji „Mission 90’” w Utrecht Holandii spotkałem wielu Chrześcijan z Polski. Moją ówczesną łamaną polszczyzną powiedziałem im, że jestem również Polakiem. Zaprosili mnie do Polski, żeby służyć Bogu. Pamiętam, że tej nocy modliłem się do Boga i byłem głęboko wzruszony. Po modlitwie w tej sprawie w okresie około trzech miesięcy przedstawiłem sprawę mojemu zborowi w USA i oni jak najbardziej popierali koncepcję.
Latem 1990 pojechałem do Polski z kolegą i zgłosiliśmy się do kancelarii Kościoła Chrześcijan Baptystów w Warszawie i spotkałem ówczesnego Prezydenta Unii Baptystów. On nie miał żadnej wcześniejszej informacji o naszym przyjeździe i niemal wyprosił nas stamtąd. Znowu zacząłem rozmawiać moją łamaną polszczyzną, i Prezydent uśmiechnął się i zaprosił nas na urodziny swej osiemnastoletniej córki. Kiedy weszliśmy do mieszkania brata Prezydenta, był tam też jeden z braci z Holandii na uroczystości. On wytłumaczył Prezydentowi o co chodzi i za parę dni zostaliśmy wysłani do Szczecinka na obóz młodzieżowy w charakterze nauczycieli. Na tym obozie poznałem Katarzynę Niedźwiecką, która po roku czasu została moją żoną. Pobraliśmy się w Zborze w Szczecinku w 1991 r. Mamy czworo dzieci, Tereskę, Janka, Michałka i Krysię.
Wróciliśmy do USA, żebym mógł skończyć studia. W tym okresie w 1995 r. otrzymaliśmy propozycję pracy misyjnej przez Radę Zboru Gdańskiego. Przyjechaliśmy do Polski zimą w 1996 r. i po okresie udoskonalenia języka polskiego rozpoczęliśmy pracę najpierw przy nowopowstającym drugim zborze Gdańskim a potem Rada Zboru Gdańskiego poprosiła nas, żebyśmy wraz z braćmi z Pierwszego Zboru Gdańskiego zaczęli misję w Sopocie. W 1998 r. przyjechaliśmy do Sopotu. Dzięki Bożej łasce Zbór powstał i został zarejestrowany w listopadzie 2001 r. Od 2010 rozpocząłem służbę w Wejherowie przy zakładaniu nowego Zboru. Wejherowski zbór został zarejestrowany w czerwcu 2014r . Niestety w 2011r. Kasia umarła na skutek białaczki i pobrałem się ponownie z Małgorzatą Bruch w I Zborze Gdańskim w listopadzie 2013r.
Jestem Bogu wdzięczny za Jego prowadzenie w moim życiu i za to, że On zlitował się nade mną. Nie mogę sobie wyobrazić jak wyglądałoby moje życie, gdybym nie poznał Jezusa. Bóg jest na prawdę zdolny, żeby przekształcić puste i nie owocne życie ludzi (nawet wojskowych!) i przekształcić je na piękną oazę „Zasadzę na pustyni cedry, akacje, mirty i drzewa oliwne. Zaszczepię na stepie razem cyprys, wiąz i pinie, Aby widzieli i poznali, zważyli i zrozumieli wszyscy, że to ręka Pana uczyniła i że to stworzył Święty Izraelski. Izaj. 41:19-20” Muszę powiedzieć, że moje życie teraz po prawie 30 latach chodzenia z Panem wygląda zupełnie inaczej niż w ogóle sobie mógłbym wyobrazić kiedy wstąpiłem do wojska 30 lat temu. Utożsamiam się z treścią w tej znanej wielu nam pieśni, „Pan Jezus sam toruje drogę mą.”

Byłem na Księżycu

„Nastąpiła chwila wielkiego napięcia. Każda część mojego organizmu drżała wraz z drganiami silników rakiety Saturn V. Po sześciu latach intensywnego szkolenia w symulatorach ‘Apollo’ piątej z kolei wyprawy człowieka na Księżyc, nie mogłem się już doczekać kiedy będę w drodze. Trzech z nas, to znaczy John Young, Ken Mattingly i ja zostaliśmy przypięci do naszych foteli odliczając ostatnie sekundy...5, 4, 3, 2, 1, start! Następnie byliśmy już w atmosferze. To był początek jedenastu najbardziej ekscytujących dni mojego życia. Widok Ziemi z odległości 29000 kilometrów był niesamowity -jak brylant - niebieskie oceany pokryte bielą śnieżnych chmur, szare obszary kontynentów. Ten mały kryształowy brylant - Ziemia był zawieszony w czarnej przestrzeni. Chodziłem po Księżycu pełen podziwu i zadumy. Panowała tam przejmująca cisza i napełniająca trwogą atmosfera. Krajobraz był przepiękny, pełen kraterów w najrozmaitszych odcieniach szarości. Wyglądało to tak jakby dopiero stworzone, czyste, nie zepsute, nie tknięte... Byłem dumny, że należałem do niewielu z tych, którzy mieli to właśnie przeżycie.
Moje życie było skazane na sukces. Pilnie studiowałem i osiągnąłem dobre wyniki w nauce. Ukończyłem Akademię Admiral Farragut w St. Petersburgu na Florydzie, otrzymałem tytuł bakalarza nauk z Akademii Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych. Z powodu nie ustającej choroby morskiej nie mogłem zostać marynarzem, więc przeniosłem się do Lotnictwa Wojskowego. Po przyjęciu zostałem pilotem samolotu myśliwskiego. Będąc nastawiony na odnoszenie sukcesów kierowałem swoje oczy na coraz to wyższe płaszczyzny. Po trzyletnim pobycie w Niemczech powróciłem do Institute of Technology w Bostonie zdobywając tytuł magistra w dziedzinie aeronautyki i astronautyki. W tym czasie spotkałem i poślubiłem moją żonę Dotty.
Po przeanalizowaniu celu moich osiągnięć zrozumiałem, że następnym krokiem, aby zostać pilotem i oficerem, będzie dalsze szkolenie w lotnictwie. Złożyłem podanie i zostałem przyjęty do Test Pilot School w Edwards Air Force Base w Kalifornii.
Dwa lata później przeczytałem całostronicowe ogłoszenie w "Los Angeles Times", informujące o planach nowego naboru do astronautyki. Pochłonięty radością z możliwości, jaka się otworzyła, aby wspiąć się na kolejny szczebel w mojej karierze, zgłosiłem się i w 1966 roku zostałem wybrany, aby stać się astronautą NASA. Przeprowadziliśmy się wiec do Houston. Moja nowa praca zaczęła przynosić natychmiastowe sukcesy - moje nazwisko w gazetach, akceptacja środowiska, zaproszenia na wspaniałe przyjęcia. To, co nazywam „stare ja" rosło i było coraz większe. Polubiłem tę nową pracę i wszystko, co ona ze sobą niosła. Pracowałem ciężko. Chciałem tylko odbyć ten najważniejszy lot - podroż na Księżyc. Następne lata były poświęcone na długie godziny pracy i towarzyskie życie. Nie trzeba chyba mówić, ze ucierpiało na tym moje małżeństwo. Z mojej strony nie było czasu ani zainteresowania tą dziedziną życia. W pewnym sensie moje małżeństwo i moją rodzinę (mieliśmy wtedy dwóch synów) oddałem Dotty i ona zaczęła odczuwać ciężary i samotność, które były skutkiem mojego postępowania. Po powrocie z Księżyca małżeństwo nasze wcale nie uległo poprawie; Dotty wpadła w wielką depresję aż do próby samobójstwa. Ona na pierwszym miejscu w swoim życiu postawiła nasze wzajemne relacje i tu się zawiodła.
Po ‘Apollo 16’ zaczęły przychodzić nuda i frustracje. Moja praca była nadal najważniejszą sprawą w życiu; osiągnąłem swój cel - byłem na Księżycu! Nagle zaczęło pojawiać się w mojej głowie pytanie: ‘Co teraz zostało mi do zrobienia?’ Postanowiłem zmienić karierę, więc zostałem biznesmenem. Moim nowym celem stało się zarobienie miliona dolarów. Przeprowadziliśmy się do miejscowości New Braunfels w Teksasie, gdzie całkowicie oddałem się swojej nowej pracy poświęcając jej długie godziny. Lecz dwa lata później uznałem, że pracuję nie w tym biznesie (odniosłem finansowy sukces), ale to nie było to. Sprzedałem swoją firmę i zacząłem szukać innego, będąc nieświadomy tego, ze powinienem raczej sięgnąć do korzeni tego problemu, a nie szukać powierzchownych rozwiązań.
Chociaż byłem już w przestworzach, nie spotkałem Boga w mojej podroży na Księżyc. A tak naprawdę to nie znalazłem Go nawet w kościele. Jako człowiek chodzący do kościoła w niedziele, czytałem Biblię, lecz nie wierzyłem ani jednemu słowu. Moje myśli dotyczące Jezusa? Wierzyłem, że był wielkim nauczycielem, jak Budda czy Mahomet. Po opuszczeniu NASA zauważyłem zmiany u Dotty i zacząłem się tym interesować. Ona zaczęła mi opowiadać o tym, że jej mod1itwy zostały wysłuchane i to, co widzę, to pokój i cel w jej życiu, którego przedtem nie miała. Zaczęła mnie kochać i akceptować inaczej. Miesiąc po sprzedaniu firmy, Dotty poprosiła mnie, abym udał się z nią na dwudniowe studium biblijne na ranczo niedaleko naszego domu. Rozpoczęliśmy od księgi Rodzaju, kierując się w stronę Apokalipsy. Usiadłem w fotelu z filiżanką kawy w ręce i Biblią na kolanach. Nagle z moich oczu opadły ‘łuski.’
Zobaczyłem po raz pierwszy, że Bóg kocha mnie - Charlesa Duke’a od momentu, kiedy stworzył świat; zobaczyłem, jak daleko człowiek odszedł od Boga, który ustawicznie przekazuje to samo przesłanie: ‘Nawróć się do mnie, a ja będę twoim Bogiem i będę ci błogosławił.’ Pismo Święte wskazywało mi Mesjasza, Jezusa jako jedyną drogę zbawienia. Po raz pierwszy czytałem i rozumiałem Ewangelię Jana. ‘Na początku było słowo, a to Słowo było u Boga i Bogiem było Słowo... A Słowo ciałem się stało i zamieszkało wśród nas i ujrzeliśmy Jego chwałę, chwałę jaką ma Jednorodzony Syn, który pochodzi od Ojca pełen łaski i prawdy’. Czy to może być prawda? Nagle uświadomiłem sobie, że zostałem skonfrontowany z najważniejszym pytaniem, jakie kiedykolwiek mi postawiono. W moim sercu Jezus mówił: ‘Kim ja jestem dla ciebie?’ Jedyny wybór, jaki mi pozostał, to powiedzieć, że Jezus był albo jest Synem Boga albo wielkim kłamcą. Kiedy wraz z Dotty jechaliśmy samochodem do domu, spojrzałem na nią i powiedziałem: ‘Kochanie, nie mam żadnych wątp1iwości co do tego, że Jezus Chrystus jest Synem Bożym.' I CHARLIE DUKE NARODZIL SIĘ NA NOWO.
Nie odczułem żadnego przeniesienia w wieczność, lecz na podstawie Bożego Słowa wiedziałem, że kiedy uwierzyłem, On wszedł do mojego serca. Od tego momentu zacząłem pragnąć Bożego Słowa. Zacząłem się modlić: ‘Panie, naucz mnie prawdy zapisanej w Biblii; dopomóż mi kochać moją żonę. Chcę być dobrym mężem i ojcem’. I ON to uczynił! Jezus wlał miłość, Swoją miłość w me serce.
Jezus uzdrowił nasze małżeństwo. Teraz Jezus znajduje się na pierwszym miejscu w naszym życiu i im bliżej Jezusa jesteśmy, tym bliżej jesteśmy siebie. Z biegiem czasu pragnąłem poznawać Jezusa coraz lepiej. Pewnej nocy obudziłem się i odniosłem wrażenie obecności Pana w moim pokoju. Ukląkłem i oddałem Mu całe moje życie. Wtedy też zostałem napełniony Duchem Świętym i otrzymałem moc do tego, aby innym opowiadać o Jezusie. Dotty i ja zaczęliśmy się modlić o chorych i widzieliśmy, jak Bóg dokonuje cudów; otwierał oczy niewidomym, głuchym przywracał słuch, leczył z choroby raka i zmieniał życie ludzi. Nigdy nie znałem tak radosnego i pełnego życia. wypełnionego miłością, pokojem i mocą Bożą. W 1972 roku wraz z załogą ‘Apollo’ przeżyłem fantastyczna przygodę. Kiedyś mawiałem, że choćbym żył 10000 lat, to nigdy nie doznam przeżycia podobnego do chodzenia po Księżycu. Lecz radość i satysfakcja tego wszystkiego nie da się porównać z moim chodzeniem z Jezusem, które trwa już tyle lat. Modlę się o to, abyś i ty, drogi czytelniku, dołączył do mnie w tym marszu w wieczność. Stanie się to, kiedy poprosisz Jezusa, aby wszedł do twojego serca i stał się Zbawicielem i Panem twojego życia”.

Świadectwo Bogdana

Nigdy nie byłem specjalnie religijny. Moją katolicką edukację w tym zakresie skończyłem w 6. klasie szkoły podstawowej. Już wtedy zauważyłem, że powtarzane bez końca pacierze i wklejanie świętych obrazków do zeszytu do religii ma niewiele wspólnego z wiarą i nie zbliża mnie do Boga.
Kiedy zacząłem pracę zawodową powoli wpadłem w kierat codzienności: dom-praca-dom itd. Życie zaczęło toczyć się w przerażająco nudnym dla mnie schemacie. Wszystko to działo się w realiach PRL-u, który dodatkowo potęgował we mnie poczucie pustki.
Brak życiowych perspektyw i zwyczajna ciekawość spowodowała że wy- jechałem na południe Europy. A tam: zarobki o niebo lepsze a więc i życie o wiele łatwiejsze, ładniejsze niż w Polsce krajobrazy, do tego cieplejszy, śródziemnomorski klimat (uwielbiam ciepło) a otaczający mnie ludzie
życzliwsi i bardziej uśmiechnięci niż moi rodacy. Byłem zachwycony, właśnie o to mi chodziło!
Jednak po jakimś czasie i to, wydawało by się, lepsze życie też zaczęło mnie nudzić. Zacząłem zastanawiać się nad głębszym sensem mojej egzystencji na tym świecie. A to nieuchronnie poprowadziło mnie ku Bogu. Po raz pierwszy, instynktownie, zacząłem pytać Go o różne rzeczy dotyczące mnie. Ale, tym razem, nie były to pacierze ale naturalne, spontaniczne wypowiedzi. Wyraźnie czułem że jestem przez Niego wysłuchiwany, z wyczuwalnym wręcz ciepłem i empatią. Niesamowite doznanie!
Wraz z odkryciem tego rodzaju bezpośredniej modlitwy przyszła chęć podzielenia się tym faktem z innymi. Niedługo potem spotkałem na swojej drodze ludzi, którzy (tak mi się wtedy wydawało) byli odpowiedzią na to moje pragnienie. Szczerzy, uśmiechnięci i, co najważniejsze, otwarci na rozmowy o Bogu. Przebywanie z nimi wnosiło dużo pozytywnej energii do mojego życia a ja chciałem, żeby trwało to bez końca. Po kilku miesiącach spotkań zaproponowano mi bym przystąpił do ich społeczności. Nasuwała mi się wtedy jedyna możliwa decyzja - decyzja na tak.
Pomimo oczywistości tego wyboru postanowiłem spytać Boga o opinię. Przecież, słusznie założyłem, On wie najlepiej co wybrać. Moje pytanie skierowałem ku Bogu tuż przed położeniem się spać. I taką oto otrzymałem odpowiedź. W bardzo wyrazistym śnie zobaczyłem stado czarnych świń pasących się (ku memu zdziwieniu) na pustyni a między nimi jedną, czerwoną świnię. W jednej chwili wszystkie czarne rzuciły się na tę czerwoną i zaczęły ją gryźć. Po chwili poczęły oddalać się ku horyzontowi. Czerwona leżała cała we krwi, ale tliła się w niej resztka życia, co zauważyła jedna z czarnych. Ta wróciła i dogryzła czerwoną za gardło.
Zbudziłem się cały zlany potem z przerażenia. Czy to jest ta odpowiedź?
A więc nie mam przyłączać się do nich? Jeśli nie do nich to do kogo? Pytania cisnęły mi się do głowy, ale na właściwą odpowiedź przyszło mi jeszcze długo poczekać.
Po kilku latach wróciłem do ojczyzny i tu, niezrażony pierwszym niepowodzeniem, na nowo rozpocząłem poszukiwania jakiejś chrześcijańskiej społeczności dla mnie. W niedługim czasie dotarłem do małego zboru ewangelicznego w Gdyni. Głoszone tam słowo Boże bardzo dotykało mojego serca. Po około pół roku uważnego słuchania kazań i analizowania ich, doszedłem do przekonania że moje duchowe miejsce jest w tej właśnie społeczności. Usłyszałem też o grupie osób przygotowującej się do chrztu. Bez zastanawiania się postanowiłem do niej dołączyć.
Po jakimś czasie pojawiły się jednak wątpliwości. Ale pamiętny poprzedniej Bożej odpowiedzi postanowiłem znów Jego zapytać o tę decyzję.
Znów we śnie, zobaczyłem siebie stojącego w blasku lśniącego krzyża. Jego ciepłe światło oblewało mnie od głowy do stóp, ale tylko przód mojego ciała. Tył tonął w przerażających ciemnościach, takich, że bałem się obrócić za siebie. Wiedziałem że stoję na granicy nieba i piekła. Postawiłem więc krok w kierunku krzyża. Wtedy jego światło jakby zasklepiło się za mną oddzielając mnie od tego mrocznego miejsca za moimi plecami.
Obudziłem się rozradowany i spokojny. Wiedziałem że Bóg aprobuje ten
mój wybór. Przyjąłem chrzest, tym razem chrzest świadomy, gdyż byłem dogłębnie przekonany o niesamowitym Bożym poświęceniu dla mnie.
Krzyż przestał być dla mnie religijnym symbolem, a stał się miejscem mojego osobistego zbawienia. A Bóg przestał być dla mnie bezosobową ideą i stał się najdroższą mojemu sercu Osobą. Chwała Mu za to!

HTML Editor